Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Polityka po angielsku

Często narzekamy na politykę i polityków, chwilami można odnieść wrażenie, że pretensje mamy do polityków o wszystko. Dość powszechnie też uważa się politykę za sferę brudu moralnego, ponad którą jest nasze codzienne przyzwoite życie. Od czci i wiary odsądza się partie polityczne, ich sposoby działania oraz społeczny koszt tej działalności. Zwykle jednak nie mamy takich samych poglądów, gdy mowa jest o polityce zagranicznej. Może zatem warto się przyjrzeć polityce w Wielkiej Brytanii przez pryzmat ostatnich wyborów.
Wiadomo dziś, że wygrała partia konserwatywna, czyli torysi, a jej szef David Cameron został premierem. Wiadomo też, ze torysi nie uzyskali bezwzględnej większości w parlamencie i rządzić mogą jedynie dzięki zawartej koalicji z liberałami. Przywódca tych ostatnich Nick Clegg został wicepremierem. Co w tym dziwnego? Ano to, że gdybyśmy chcieli przełożyć to na warunki polskie, mielibyśmy do czynienia z sojuszem PiS – SLD. Niewyobrażalne? No właśnie. Liberałowie w Zjednoczonym Królestwie są partią proeuropejską, mająca charakter socjaldemokratyczny i liberalny w sferze stosunków obywatel – państwo. Torysi to w parlamencie europejskim członkowie tej samej grupy, co nasz PiS. Jako partia konserwatywna są eurosceptykami, co wpisuje się w długą tradycję rządów Margaret Thatcher. Ich przywódca Cameron zdecydowanie opowiadał się przeciw traktatowi lizbońskiemu i wraz z nadejściem jego rządów wzrosły obawy, że pomimo zmiany stanowiska, zechce jeszcze kiedyś przy traktacie manipulować. W sprzeczności do liberałów jest także stosunek torysów do mniejszości oraz sporo spraw gospodarczych. Mimo to jednak koalicja została zawarta. Obecna sytuacja polityczna bywa nazywana „hang parliament”, a to w związku z istniejącą ciągle groźbą paraliżu ustawodawczego – który jest nieunikniony w sprawach takich, które nie zostaną wynegocjowane pomiędzy liberałami i konserwatystami. Trzeba też pamiętać, że poseł Izby Gmin wybierany jest w wyborach większościowych – znacznie bardziej odpowiada przed wyborcami niż poseł polski. Zatem ewentualne głosowania kompletnie sprzeczne z ideologią własnej partii mogą go drogo kosztować. Ostatni raz podobna sytuacja miała miejsce w 1974 roku, gdy władzę stracił premier Edward Heath. Wówczas labourzyści mieli tylko 5 mandatów więcej niż partia konserwatywna. Pomimo sformowania przez nich rządu okazało się, że dopiero po przyśpieszonych ponownych wyborach mogli rządzić. Dodam, ze władzę stracili w następnej kadencji na rzecz Margaret Thatcher.
Dlaczego te fakty są tak istotne? Otóż system większościowy doskonale sprawdzał się w Wielkiej Brytanii do czasu, gdy liczyły się wyłącznie dwie partie. Obecnie liberałowie walczą o zmianę ordynacji wyborczej, bo okazało się, że poparło ich blisko ćwierć wyborców, a otrzymali mniej niż 10% mandatów. Warto o tym pamiętać w Polsce. W sytuacji, gdy są obecnie cztery liczące się partie, ordynacja większościowa mogła by co prawda zmienić stosunek sił, ale wykluczyłaby z reprezentacji liczące się partie polityczne.
Egzotyczne sojusze partyjne nie są więc domeną tylko polskiej polityki. Gdy zresztą przypomnimy sobie koalicję PiS z LPR i partią Leppera, to okaże się, że ten sojusz tylko pozornie był sprzeczny.
Media wielokrotnie pokazywały wpadki naszych polityków. W powszechnej opinii politycy polscy są gorsi i głupsi od swoich kolegów z krajów starej unii. Niewątpliwie wpadki naszym politykom się zdarzają. Niektóre potężne. Niekiedy opinia publiczna dość jednoznacznie je ocenia, domagając się dymisji, co jednak nigdy jeszcze nie nastąpiło. Premier Gordon Brown – przywódca przegranej partii labourzystowskiej w trakcie ostatnich wyborów zaliczył wpadkę, która chyba można porównać tylko do słynnego przekupywania Renaty Beger z Samoobrony. Po zakończonym spotkaniu z emerytką deklarującą poparcie dla Partii Pracy, która jednakże wypominała premierowi otwarcie rynku pracy dla nowych członków unii (w tym Polaków), zdenerwowany Brown wściekał się na swoich współpracowników, zaś kobietę nazwał bigotką, a samo spotkanie kompletną pomyłką. Problem w tym że wciąż miał przypięty mikrofon stacji telewizyjnej. Rzecz jasna wszyscy widzowie usłyszeli to na żywo. Niewątpliwie zaszkodziło to w wyborach, ale nie dlatego Gordon Brown podał się do dymisji.
Patrząc na obecną sytuację na wyspach, nie można być pewnym stabilności obecnego rządu i koalicji, która może zakończyć się podobnie jak w Polsce w 2007 roku.
A na koniec jeszcze informacja, która stawia konserwatystów w nieco innym świetle. Nie tak dawno oponenci z PiS zarzucali Radosławowi Sikorskiemu, że podczas studiów w Oxfordzie należał do słynnego Bullingdon Club – studenckiego stowarzyszenia znanego głównie z pijaństwa i pijackich ekscesów. Obecny premier Wielkiej Brytanii również należał do Bullingdon Club, tylko kilka lat później.

Oceń felieton

3 komentarze “Polityka po angielsku”

Możliwość komentowania została wyłączona.