Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Kot i buty

Zaczynając pracę w Tuchomiu, miałem już rok doświadczenia w słupskiej „jedynce”. Tam jednak miałem starsze klasy, a w Tuchomiu zostałem wychowawcą czwartej klasy i miałem kłopot, by się w tym odnaleźć. Chyba mi się to udało. Co jest zapewne zasługą nie tylko moją, ale też dzieciaków. Po paru miesiącach pracy jedna z uczennic zrobiła mi prezent. Przyniosła mi kota. Przez kilka miesięcy kot towarzyszył mi na co dzień, podróżował ze mną do Słupska, podczas świąt wlazł na choinkę i zdemolował ją gorzej niż ZOMO. Na wiosnę 1982 roku dostał się w łapy pociech moich gospodarzy i psychicznie nie wytrzymał. Zadarł ogon i emigrował. Był bardzo charakterystyczny – biały w czarne łatki z takimi czarnymi „skarpetkami”, więc widywałem go czasem, ale zdziczał i już nie chciał wrócić.

Uczniowie klasy czwartej - 1982 rok
Uczniowie klasy czwartej - 1982 rok

Z kolei w klasie szóstej, którą uczyłem również, była bardzo rezolutna i z gatunku tych, które „gdy diabeł nie może” – córka naczelnika gminy. I pewnego razu szóstoklasiści wpadli na wspaniały pomysł, abym z nimi poszedł na sanki. Niestety – pomimo chęci nie mogłem. Po prostu moje buty się do tego nie nadawały. Trzeba wiedzieć, że wówczas buty do sklepu przywożono najwyżej raz w tygodniu, trzeba było mieć talon na buty, a na dodatek tworzyła się zaraz gigantyczna kolejka. Wówczas rezolutna latorośl naczelnika gminy przy aplauzie całej klasy stwierdziła, że jak dam jej talon i pieniądze to ona wyskoczy i te buty mi załatwi. Miałem poważne opory, ale koledzy z pokoju nauczycielskiego przekonali mnie, ze to w końcu nic złego. W ten sposób stałem się właścicielem nowej pary zimowych butów i mogłem z dzieciakami iść na sanki.
Jednak najzabawniejsze było to, że gdy w sklepie ustawiła się kolejka – a były to godziny przedpołudniowe – nagle wszedł naczelnik gminy i ryknął na ludzi, że co to za zwyczaje, że oni wszyscy powinni być w pracy i nagle umilkł w pół zdania, gdy w kolejce zobaczył swoją córkę. Obrócił się na pięcie i wyszedł.
Jako że w tamtym czasie byłem jeszcze kawalerem i miałem sporo czasu wolnego, to bardzo często zdarzało się, że uczniowie odwiedzali mnie w domu – dziś gdy sobie o tym pomyślę, to ciarki mnie przechodzą. Chyba współcześnie żaden nauczyciel na taką poufałość z uczniami by sobie nie mógł pozwolić.
Pierwszy rok mojej pracy w Tuchomiu dobiegał końca, byłem zadowolony z pracy, zaś życie na wsi miało też pewne zalety. Bez kartek żywnościowych można było u gospodarza kupić mleko, jajka, czasem jakiegoś kurczaka. Było ciszej i spokojnie, a na wzgórku niedaleko szkoły zaczynała się budowa domu, w którym miałem mieć docelowe mieszkanie.
A w pracy, jak to w pracy – były sukcesy i czasem porażki.
Zabawne było zakończenie roku, odchodząca ósma klasa miała zabawę taneczną. Kilku chłopców złożyło się i kupili alkohol. Wśród nich był syn miejscowego lekarza weterynarii. Brał udział w składce, ale potem zrezygnował i nie wypił „swojej porcji”. Cała sprawa wydała się i na następny dzień w szkole wybuchła straszna awantura. Dostojna wychowawczyni ósmaków – potocznie zwana Pchełką – wezwała rodziców. No i delikwenci mieli w obecności rodziców mieli przeprosić wychowawczynię oraz dyrekcję, no i oczywiście obiecać poprawę. Każdy po kolei wygłaszał formułkę, a na koniec syn weterynarza rzekł: „Przepraszam i obiecuję, że więcej już nie będę się składał”. Zdaje się, że popsułem efekt wychowawczy szanownej radzie pedagogicznej, bo parsknąłem głośnym śmiechem.