Słońce dziś zapukało w szyby. Wstałem więc nieco wcześniej i odsłaniając zasłonki, zobaczyłem dzieciaki wędrujące do pobliskiej podstawówki. Biedne te dzieci. Plecak z książkami przygniata je do ziemi, nieledwie pełzną.
Gdy w 1963 roku zaczynałem karierę ucznia, zostałem wyposażony w tornister z tektury. Był prostokątny i brązowy z grubej tektury pospinanej nitami. W środku był też Elementarz Falskiego, podręcznik do „Rachunków”, którego nie pamiętam, drewniany piórnik z zasuwaną pokrywką i może ze dwa zeszyty. W piórniku była drewniana obsadka i kilka stalówek, ołówek i jakieś kredki oraz oczywiście gumka. Gdy po lekcjach truchtałem do domu, to tornister na moich plecach grzechotał miarowo. Grzechotał – zatem nie był szczelnie wypełniony. Nie przypominam sobie, by był bardzo ciężki.
W szkole siadałem w ławce, która miała siedzenie połączone z nieco pochyłym blatem. Na środku tego blatu był otwór na kałamarz, a po bokach wgłębienia na pióra i ołówki. Pisaliśmy piórami, używając szkolnego atramentu. Atrament był dobry. Gdy nie wiedziało się, czy postawić u, a może ó, zawsze można było zrobić w tym miejscu efektownego kleksa i sprawa była rozwiązana.
W pierwszej klasie były zawsze trzy lekcje. Nie było jeszcze wolnych sobót, więc dawało to w sumie 18 godzin w tygodniu. Ile lekcji w tygodniu ma dzisiejszy pierwszoklasista? Szkoła bywała nudna, ale nie była za trudna. Przez lata podstawówki przez moją klasę przewinęło się sporo drugorocznych, z reguły leni, ale nie pamiętam nikogo, kto by nie umiał czytać. Gdy poszedłem do szkoły, umiałem już czytać, to taka rodzinna skaza – miał ją również mój ojciec, a także moja córka, która nauczyła się czytać sama, mając niespełna 5 lat. Nudząc się na lekcjach czytania, rozwijałem się artystycznie, domalowując rozmaite szczegóły na ilustracjach w elementarzu. Kilka lat później domalowałem hippisowski zarost Gomułce w podręczniku do historii, za co zostałem wysłany do kierownika szkoły. Po kilku następnych miesiącach Gomułka został wysłany do lamusa przez historię.
Tak ogólnie w szkole byłem grzeczny. Starałem się zwrócić na siebie uwagę pewnej blondynki, ciągnąc ją za włosy. Nie udało się. Nie wiem dlaczego, bo przecież metoda była dobra. Nieopodal szkoły było miejskie targowisko, a na nim można było kupić tzw. korki. Służyły do strzelania z pistoletów-zabawek zwanych korkowcami. Jednak myśmy znaleźli lepszy sposób. Ziarenko z substancją wybuchową wydłubywało się z masy papierowej i rzucało dziewczętom pod nogi. Wybuch był efektowny, choć niegroźny, a piski dziewczyn cudowne. Pewnego razu z daleka zobaczyliśmy z kolegą nasze mamy, które szły w stronę szkoły. Kolejną wybuchową kulkę schowałem szybko do kieszeni, aby się nie wydało. Gdy miętosiłem ją nerwowo, nagle zrobiła „bum”. Przez parę dni nosiłem opatrunek na skaleczonej ręce i drzazgę w sercu, z powodu kilku klapsów w tyłek. Jednak miłośników praw dziecka i ucznia, zawiadamiam, że oskarżeń nie wnoszę. Należało mi się. I na dobre wyszło.
Trzecią klasę podstawówki rozpocząłem w nowym szkolnym budynku. Chyba mi się to podobało. Nowa szkoła wyglądała jak szkoła, a nie średniowieczny klasztor. W klasach były nowe ławki i ogromne okna, było jasno i przestronnie. Poznałem kolejną blondynkę, która też na mnie nie zwróciła żadnej uwagi. Czasami tłukliśmy się z kolegami po lekcjach, ale zwykle były to umówione pojedynki. Zazwyczaj przypominały bardziej zapasy niż boks i mam dziwne wrażenie, ze pomimo zacietrzewienia i czasem złości, to raczej zależało nam, żeby przeciwnikowi krzywdy nie zrobić. Niekiedy na takich bójkach przyłapał nas ktoś z grona pedagogicznego. Z reguły obydwaj adwersarze wówczas obrywali. Dostawali tzw. „kokosa”, a czasami dostawali wskaźnikiem zabieranym przez nauczycieli na dyżur. Nikomu nigdy nie przyszło się poskarżyć w domu, bo rodzice zawsze dokładali drugie tyle. Największą karą było wezwanie rodziców, bo zwykle oznaczało to porządne lanie w domu, a to tego jeszcze szlaban na podwórko. Wedle dzisiejszych standardów to ówcześni nasi nauczyciele wraz z rodzicami znaleźliby się w jednym zakładzie karnym za znęcanie się nad dziećmi.
Nie uważałem moich nauczycieli za nieludzkich sadystów. Większość z nich lubiłem, kilku było mi obojętnych, chyba nie było wśród nich wybitnych indywidualności, bo pamiętam ich dziś jak przez mgłę. A być może to moja wina, bo żyłem wówczas nieco na uboczu. Moją pasją były książki, czytałem w każdej wolnej chwili i interesowałem się tematami, których w podstawówce się nie omawia.
Jako patentowana oferma nie lubiłem lekcji wychowania fizycznego. Nauczyciel był miłośnikiem koszykówki i do gry wybierał paru najlepszych, a ofermy siedziały pod ścianą i marzły. Zatem zdarzało mi się na „wuefie” częściej czytać książkę niż grać w piłkę. W późniejszych latach załatwiałem sobie zwolnienie od lekarza pod byle pretekstem i szedłem do domu.
A tornister? Po paru latach tekturowy tornister zamieniłem na taki ze skaju, a jeszcze później na torbę raportówkę, ale to zupełnie inna historia.