Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Marsz do woja

Gdy skończyłem studia, udałem się do WKU i otrzymałem odroczenie, które w praktyce miało oznaczać, że wojsko mnie ominie, ponieważ kategoria C, ze względu na słaby wzrok, eliminowała mnie z zaszczytnej kariery oficerskiej. Zacząłem więc pracować, lecz po roku zmieniła się ustawa i okazało się – jak to w peerelu – że teraz już jestem wystarczająco zdrowy do wojska. Poniżej umieszczam dowód, na to, że w wojsku byłem. Fotografia przedstawia mnie, wówczas kaprala podchorążego, podczas zaszczytnej służby na stanowisku podoficera dyżurnego kompanii – a dokładniej podczas sprawdzania, jak zostały sprzątnięte tzw. rejony. Widać pięknie pobielone drzewka, a była to późna jesień. Odbywało się wówczas tzw. malowanie trawy na zielono z powodu rzekomego przyjazdu Jaruzelskiego. Służbę wówczas odbywałem w jednym z pułków należących do 12. Dywizji Zmechanizowanej, której dowódcą niegdyś był generał Jaruzelski.

Dowód na to, że byłem w wojsku.
Dowód na to, że byłem w wojsku.

Ale nie wyprzedzajmy zdarzeń. Najpierw trafiłem do szkółki podoficerskiej, a ponieważ zmieniła się ustawa, więc wraz ze mną trafiła tam cała gromada rozmaitych oferm w wieku od 24 do 28 lat. W normalnym systemie trzymano by ich z daleka od wojska, bo takie nagromadzenie cherlaków i do tego po studiach, mogło wojsku zdecydowanie zagrozić.
No i nie ma co ukrywać, bywało śmiesznie. Zdaje się, że kadra oficerska szkółki musiała przeżyć sporo załamań nerwowych. Wspominam tak na podstawie zestawienia liczby i dni, w których panowie ci chodzili w sztok zalani. W tamtych czasach bowiem pomoc psychologiczna nie była tak powszechna jak dziś. Najmilej z tego okresu wspominam kaprala, który miał nas szkolić. Facet miał inteligencję przydrożnego drzewa i taki też mniej więcej wzrost. Pod koniec naszej szkółki, przenieśli go do jakiejś zwykłej jednostki. Wychodząc w wyjściowym mundurze i plecakiem, zobaczył mnie – jakoś przypadkiem się napatoczyłem – uściskał mnie, mało nie łamiąc mi kości i powiedział: „podchorąży, kurwa, to jest najpiękniejszy dzień w moim życiu”. Nie wiem, dlaczego nie był wśród nas szczęśliwy.
W tej szkółce było nas razem koło 300 magistrów, inżynierów i doktorów. Zatem czuliśmy się pewnie. Jednak, gdy po trzech miesiącach rozesłano nas na stanowiska dowódców drużyn, to już nie było tak wspaniale.
Napięcie w wojsku było spore. Był to okres „Solidarności” i przede wszystkim odbywała się duża praca wojskowych politruków, żeby wmówić wszystkim żołnierzom, ze to co jest, to naprawdę nie jest tym, co jest. Miłosz dostał nagrodę Nobla i nagle wszyscy rzucili się do mnie z pytaniami, kto to jest. A ja przyznam, że znałem wówczas tylko parę utworów z lat międzywojennych, fragmenty Zniewolonego Umysłu i nic więcej. Wiedziałem, że mieszkał za granicą. Ale i tak byłem niezły, bo kolega z sąsiedniej kompanii – absolwent filologii polskiej z Uniwersytetu Warszawskiego – nawet nie znał nazwiska.
Służbę odbywałem w pułku zmechanizowanym w Stargardzie Szczecińskim. Była to jednostka powszechnie nazywana zającami, a literacko BPP (biedna pierdolona piechota*). Dowódca batalionu, w którym służyłem znany był z wielce niestandardowych sposobów motywowania żołnierzy. Rzekomo na poligonie rzucał za nimi granatami, żeby szybciej biegli lub strzelał z erkaemu, aby ich rozruszać. W dokumentach figurował jako major, ale w owym czasie był kapitanem – tradycja mówiła, że od lat oscylował pomiędzy stopniem kapitana i majora.
Dowódcy zawdzięczam przewlekłe zapalenie zatok przez następnych parę lat, ponieważ postawił mnie na warcie, nie zezwalając na założenie regulaminowej czapki pomimo piętnastu stopni mrozu. Garnek nazywany hełmem lekko mi wtedy przymarzł do głowy. Kiedy przy spotkaniu powiedziałem mu, iż wdzięczność swoją wyrażę, gdy rozdadzą nam ostrą amunicję, odpowiedział, że i tak nie skieruje mnie do aresztu, bo tam miałbym ciepło. Miły facet był.
W końcu lekarz dał mi zwolnienie z poligonu, gdy raz straciłem przytomność. Wraz z paroma innymi miałem pociągiem udać się do jednostki. Jednak rozkazem dowódcy i tak najpierw miałem zaliczyć strzelanie, a dopiero potem mogłem wyjechać. Strzelanie zaliczyłem, ku własnemu zresztą zdziwieniu, wynikiem 100 punktów na 100 możliwych. Było to o tyle dziwne, że praktycznie nie celowałem i zawartość magazynka kbk AK posłałem do tarczy, nie pojedynczo, ale serią. A mówią, ze cudów nie ma.
Oczywiście kiedy wreszcie mogłem się wydostać z poligonu drawskiego była głęboka noc, miałem jeszcze pod sobą dwóch żołnierzy, których chyba zwolniono z poligonu z powodu ciężkiego debilizmu i zanim dojechałem do Stargardu, przepustka się skończyła. Na dodatek skontrolował nas patrol WSW i tu szczęście, ze dowódcą patrolu był mój kolega ze studiów (z historii, ale nie pamiętam już dziś jego nazwiska).
Po powrocie z poligonu przez tydzień było fajnie, bo kompanii formalnie nie było, więc całymi dniami mogłem leżeć na łóżku i czytać, a biblioteka była w tej jednostce zaopatrzona świetnie. Wtedy właśnie przeczytałem wszystkie dostępne w Polsce dzieła Janusza Korczaka, w tym te najważniejsze dla mnie, traktujące o wychowaniu.
Potem wszystko wróciło do normy, czyli głupota stała się codziennym towarzyszem życia. Gdzieś w marcu 1981 roku przez jakiś tydzień spaliśmy w butach. Potem dowiedziałem się, że był to czas znanej „prowokacji bydgoskiej” i wówczas prawdopodobnie był pierwszy przewidywany termin wprowadzenia stanu wojennego. Na szczęście jednak alarm odwołano.
Ostatnim szczęściem, które mnie w wojsku spotkało, była reorganizacja szkolenia. Dzięki temu zamiast pod koniec czerwca zakończyliśmy służbę 27 kwietnia – dwa miesiące wcześniej. Podczas pożegnania niektórzy z moich kolegów podchorążych nie podali ręki oficerom i za to ich bardzo podziwiam. Ja nie byłem taki zdecydowany. Jednak żegnając się z dowódcą powiedziałem: mam nadzieję, że kiedyś w wojsku polskim będzie potrzebny rozum. Dziwnie na mnie spojrzał.
Moje wojskowe perypetie na tym się nie skończyły. Już w trakcie pracy zawodowej kilkakrotnie wzywano mnie na tygodniowe przeszkolenia wojskowe. Na ostatnim z nich dość leniwy oficer, dowódca rezerwistów przyniósł nam do sali tzw. wtórniki i poprosiło samodzielne wypisanie opinii, „bo wiecie panowie, wy po studiach jesteście, to tak ładnie napiszecie”. No to sobie napisałem, że: „podchorąży jest politycznie niepewny, krytycznie wypowiada się o partii, nie wykazuje się gotowością do walki klas i nie zna dialektyki marksistowskiej”. Było to trochę ryzykowne zagranie, jak na żonatego już i dzieciatego faceta, ale poskutkowało. Kolejnego wezwania do rezerwy za rok nie było.
Za to po upadku PRLu, pod koniec roku 1990, dostałem wezwanie do Słupska na dość tajemniczo brzmiące „szkolenie jednodniowe”. Okazało się że otrzymałem mianowanie na stopień oficerski. Wygląda na to, że „opinia”, którą sobie wystawiłem, zmieniła znaczenie.


* Z Andrzeja Sapkowskiego.