Czasem bardzo dosłownie. Mama moja miała w rodzinie opinię osoby pełnej fantazji. Kilka dni po moich narodzinach do rodzinnego domu zjechała jedna z moich ciotek. A trzeba wiedzieć, ze urodziłem się w miejscu zamieszkania swoich dziadków. Zatem ciotka zajrzała z ciekawością do śpiącego maleństwa i zobaczywszy buzię z wyraźną linia brwi i ciemnymi rzęsami wokół oczu, nabrała podejrzeń, że świeżo upieczona mamusia pomalowała dziecku brwi i rzęsy. O tym wydarzeniu wspominam tylko mimochodem ze względu na osoby, które później wystąpią w historii zasadniczej.
Pozwolę sobie też zauważyć, że od małego lubiłem słowo drukowane, sądząc po stanie niektórych starych książek, trzeba to traktować bardzo dosłownie. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy ani z potęgi książek, ani z niebezpieczeństw literatury.
Jednak również to zdjęcie jest tylko marginalnym dowodem tego, że nie zawsze byłem stary. Mama moja, chcąc zapewnić dziecku zdrowe warunki życia, woziła mnie do pobliskiej Ustki, gdy tylko rozpoczynało się lato. Prawdopodobnie uwielbiałem morze, co udowadniałem pełzając na czworakach w stronę wody. Jak bardzo przyzwyczajony byłem do wypraw nad morze, udowadnia jedno z wydarzeń z dzieciństwa. Będąc u rodziny w Koszalinie, wraz z krewnymi wybraliśmy się do Mielna. Po przejściu całkiem sporego kawałka brukowaną drogą doszliśmy do piaszczystej plaży. Na ten widok zakrzyknąłem: „O Ustkę też tu macie!”
Nie wiem, ile mogłem wówczas mieć lat, bo tradycja rodzinna głosi, że od chwili jak skończyłem rok to mi się gęba nie zamykała.
Teraz zatem po kilku dygresjach przechodzę wreszcie do meritum, które zaanonsowałem w temacie. Otóż dwie moje ciotki postanowiły uradować nieco zmęczoną macierzyństwem moją rodzicielkę, aby i ona miała trochę wolnego. Zatem zabrały mnie ze sobą na wczasy do Mielna nad morze. Paradoksalnie nie pamiętam tego zdarzenia prawie wcale. Wczasy zdaje się były w jakimś barakowozie lub przerobionym wagonie kolejowym. Pamiętam tylko, że było tam ciemno i było tylko małe okienko gdzieś wysoko. Ważne jest jednak co innego. Na tej malutkiej powierzchni oprócz łóżek był jeszcze niski stoliczek pełniący funkcje kuchenne. Któraś z ciotek zapomniała wyłączyć elektrycznej kuchenki, a ja – oferma – po powrocie z plaży sobie na nią usiadłem. Jak to się stało, nie wiem. Za to resztę wczasów spędziłem na brzuchu. Do własnej wiadomości zostawię kwestię śladów na moim tyłku, ale podkreślę jeszcze raz, że życie daje w dupę, czasem bardzo dosłownie i czasem bardzo wcześnie. 🙂
Skoro już napisałem, że życie moje zaczęło się od ciężkiego kopa, to będę dalej udowadniać, że było ciężko. W wieku siedmiu lat posłano mnie do szkoły i tak się to zaczęło. Szkoła była ogromna i stara. Mieściła się w niej „jedenastolatka”. Czyli siedem lat podstawówki i jeszcze cztery liceum. Jeszcze dobrze nie zacząłem się uczyć, a już dowiedziałem się, że mój rocznik będzie miał osiem lat podstawówki. Czy to nie pech? Wychowawczynią pierwszaków była starsza pani, przedwojenna nauczycielka. Choć w programie szkolnym nie było już tak niepoprawnego politycznie przedmiotu, jak kaligrafia, to owa zacofana reakcjonistka katowała biedne dzieci nauką ładnego pisania. Dziś jestem jej za to głęboko wdzięczny, bo gdyby nie ona, obecnie nikt nie byłby w stanie przeczytać mojego ręcznego pisma.
Z pierwszych lat nauki pamiętam jedno wydarzenie. Pewnego razu nieśmiało podniosłem dwa paluszki w górę, ponieważ pewna naturalna potrzeba zmusiła mnie do wyjścia z lekcji, starczyło mi nawet odwagi, by zapytać pani, gdzie są toalety. Jednak gdy znalazłem się na korytarzu, który jako żywo przypominał wystrojem „Szpital Królestwo” Larsa von Triera, szybko się zgubiłem i bez skutecznie szukałem schodów na dół. Toalety były w piwnicach. I teraz uwaga wszyscy współcześni uczniowie, gimnazjaliści i licealiści. Podszedł do mnie jakiś starszy chłopiec zapytał czego szukam i zaprowadził do toalety szkolnej. Jeśli się teraz spodziewacie, że zgodnie ze współczesnym obyczajem zostałem tam skopany i wylądowałem głową w sedesie, to jesteście w błędzie. Uczeń ów zaczekał na mnie i na koniec odprowadził wprost do klasy. Pomoc młodszym dzieciom w razie potrzeby była wtedy normą, a nie dziwacznym wybrykiem. Szkoła od tego momentu przestała już być taka straszna. Reszta wspomnień już wyblakła. Pamiętam, że odwiecznym zwyczajem młodych głupich samców podrywałem śliczną koleżankę o blond włosach ciągnąc ją za warkocz. I do ciekawostek należy to, że mój obecnie najlepszy przyjaciel zaczynał naukę ze mną w tej samej klasie, choć nie w tej samej ławce.
Na lekcje religii chodziło się do tzw. salek, bowiem religia wówczas nie odbywała się w szkołach. Po kilku miesiącach mamom znudziło się odprowadzać swe pociechy. Samochodów wtedy było tyle, co dziś uczniów umiejących czytać, więc ulice były raczej bezpieczne. Lekcje religii odbywały się w kościele św. Jacka, który jest na zdjęciu poniżej.
Wyprawy na religię były zawsze bardzo interesujące. Za każdym razem była to ciekawa wyprawa nad rzekę, myszkowanie po jakichś ruinach, zabawy w zrujnowanej Baszcie Czarownic. Ta ostatnia budziła grozę opowieściami o czarownicach, które tam więziono i stracono. Nie wiem do czego służyła ta budowla przez ostatnie lata przed wojną. Ale były tam metalowe jakieś uchwyty wystające ze ścian i częściowo zawalone lochy, więc wyobraźnia szalała. Dziś jest tam galeria sztuki, odarta z tajemniczości.
Niewiele więcej pamiętam z tych pierwszych szkolnych lat. Po drugiej klasie przeniesiono nas do nowej właśnie wybudowanej podstawówki. Nie wspominam tego okresu ani dobrze, ani źle. Chyba moje ówczesne życie toczyło się w znacznej części poza szkołą. Był to okres mojej fascynacji literaturą i historią, dla wielu z nas była to jeszcze epoka przedtelewizyjna.
I tak znów dochodzę do znamiennego momentu w swoim życiu, gdy w grudniu 1970 roku, tak od niechcenia oberwałem pałką od zakutego w hełmy i tarcze gliniarza. Ponieważ to wydarzenie dziś uznaję za pewną cezurę we własnym życiu, chciałem pokazać dojście do tego momentu w dwóch perspektywach.