Rodzice przyprowadzili nas do szkoły. Zasmarkane i przestraszone maluchy w ogromnym i ponurym gmaszysku, które stało się końcem naszej podwórkowej wolności. Dziś ktoś by stwierdził, że biedne dzieci przeżywały ogromny stres w obcym i nieprzyjaznym środowisku i zapewne wymyśliłby szkołę przyjazną, bezstresową i durną.
Wtedy jednak rodzice przyprowadzili nas do szkoły najnormalniej w świecie i nikt z tego nie robił szczególnie wielkiego wydarzenia, a na start każdy z pierwszaków, zamiast papierowych rogów obfitości z cukierkami, dostał od rodziców pouczenie. Zachowuj się tak, żebyś nam wstydu nie przyniósł. Wtedy właśnie poznałem Tadeusza. Ostrzyżony był jak wielu innych zgodnie z ówczesną modą, która nazywano „co pod ręką to twoje”, więc sterczała mu niesforna grzywka. W klasie było nas blisko czterdzieścioro i nie bardzo wyobrażam sobie, jak nauczycielka mogła nad taką hałastrą zapanować. Już po dwóch latach nas rozdzielono. Był wyż demograficzny i właśnie w mieście powstały dwie kolejne szkoły, więc przeniesiono uczniów podstawówki do innych szkół, a w dawnej zostali tylko licealiści. Spotkaliśmy się ponownie w liceum. Nie było łatwo się tam dostać, trzeba było zdać egzaminy, a ponadto mieć niezłe wyniki, by dostać się do klasy matematycznej. Były to pierwsze lata, gdy w liceach zaczęto wprowadzać specjalizację.
Tadeusz nie zmienił się specjalnie, od razu go poznałem. Jedynie włosy miał dłuższe, bo nadchodziły czasy, gdy ambicją chłopców było noszenie włosów długich jak dziewczyny. Któryś z naszych kolegów wymyślił o nim taką zagadkę. Dlaczego Tadeusz ma uszy? Bo jak by nie miał, to by się śmiał dookoła głowy. Doskonale to charakteryzowało jego charakter. Choć wcale nie miał łatwego życia należał do ludzi bardzo otwartych i pełnych optymizmu.
Już w pierwszej licealnej klasie mieliśmy takie swoje „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”, grupkę niepokornych i szukających czegoś więcej niż dawała szkoła. Gdy większość uczniów mozolnie przedzierała się przez „Pieśń o Rolandzie”, to my czytaliśmy Kafkę. Gdy klasa analizowała „Pieśń o spustoszeniu Podola”, myśmy pod ławką czytali fraszkę „Na matematyka”.
Ziemię pomierzył i głębokie morze,
Wie, jako wstają i zachodzą zorze;
Wiatrom rozumie, praktykuje komu,
A sam nie widzi, że ma kurwę w domu.
Jedna z ksywek mego przyjaciela „Pan Tadeusz” powstała właśnie w okresie lektur z epoki romantyzmu. Wyrwany do odpowiedzi przez polonistkę, tak się zaplątał próbując opisać Soplicowo, że nauczycielka skomentowała to: „Pan Tadeusz nie przeczytał „Pana Tadeusza””. A jakże mógłby przeczytać, skoro w tym czasie akurat zajmowały go „Szkice z psychologii religii” Fromma.
Dzięki Tadeuszowi polubiłem jazz. W gabinecie polonistycznym stał fortepian. Jeden z kolegów potrafił grać, ale było to mało porywające. Same standardowe kawałki, takie wyuczone na lekcjach muzyki. Ale Tadeusz, przy całych swoich brakach w muzycznej edukacji fortepianowej, potrafił z tego starego pudła wycisną prawdziwą radość. Nasza polonistka istniała w ogólniaku na specjalnych prawach. Przychodziła do klasy zwykle parę minut po dzwonku, gdy już zdążyła w pustym pokoju nauczycielskim wypalić papierosa, a więc zawsze mieliśmy czas na mały koncert.
Ktoś może się zdziwić, pisałem o klasie matematycznej, a tu wciąż wspomnienia związane z językiem polskim. Matematyka to była prawdziwa poezja. Trudno zapewne niektórym zrozumieć, jaka to czasem była dla nas fascynacja. W drugiej licealnej Tadeusz był jednym z pierwszych, który rozwiązał wszystkie zadania maturalne, zanim to zdążyli zrobić maturzyści. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że nie był sam. Takich matematyków w naszej klasie było więcej.
Poezja, matematyka, muzyka, teatr – dziwne zestawienie, ale takie były nasze zainteresowania. Gdy większość licealistów w naszym wieku zmagała się z „Lalką”, myśmy właśnie przygotowywali spektakl oparty na „Antygonie” Sofoklesa.
Po liceum nasze drogi życiowe się rozeszły, choć nigdy nie straciliśmy kontaktu. Do dziś łączy nas zamiłowanie do psychologii i filozofii, a także muzyczne fascynacje. Obaj zapominamy się w dyskusjach i obaj bardzo kochamy mieć rację. Nie dalej jak rok temu krążyliśmy przez godzinę wokół restauracji, w której mieliśmy zjeść obiad, bo najpierw musieliśmy dokończyć żywiołową dyskusję. Na jaki temat? Nieważne. Ważna jest same dyskusja, w czasie której iskry lecą od ścierających się opinii, jednak też ważne jest to, że zwykle dochodzimy do jakichś wspólnych wniosków.
Ale wróćmy jeszcze do czasów licealnych. Tadeusz miał świetny talent do otrzymywania zabawnych ksywek, które najczęściej funkcjonowały niedługo, zwykle póki jakieś zdarzenie nie zostało zastąpione nowszym. Już w pierwszej klasie na lekcji historii zaczął opowiadać coś na zadany temat, a że jak zwykle pod ławką trzymał zupełnie inną książkę i nie bardzo wiedział o co chodzi, zaczął coś konfabulować używając literackiej metafory „praojcowie”. W ten sposób otrzymał przezwisko „szeroka łapa praojca”. Innym razem podczas jakiejś dyskusji ocierającej się o historię, archeologię i biologię, padło określenie homo sapiens. Ktoś tam stwierdził, ze w zasadzie większość przedstawicieli naszego gatunku to raczej homo ledwo sapiens z czym odkrywczo się nie zgodził Tadeusz, ponieważ jego zdaniem człowiek współczesny zaplątany jest w cały system konieczności, nakazów i zakazów, które powodują, że jest jak koń w chomącie z klapkami na oczach. W czasach gierkowskiego pseudo dobrobytu miało to swój sens. Tak więc wymyślił połączenie homo sapiens i chomąto, co dało nazwę homontus, a ta stała się na jakiś czas jego kolejną ksywką.
Czym się różniliśmy? Chyba tym, że ja byłem bardziej zdolny do pogodzenia się z rzeczywistością. Tadeusz pogardził socjalistycznym dobrobytem i nie spoczął póki z tej komunistycznej oazy szczęśliwości, z tego najweselszego baraku w obozie socjalistycznym nie uciekł.