Czytelnikowi, który zaczyna lekturę od tego właśnie tekstu, należy się wyjaśnienie. Jest to dalszy ciąg moich wspomnień związanych z PRL, dlatego też warto najpierw przeczytać materiał wcześniejszy:Retrospekcja.
Wrócę jeszcze do wspomnienia owych kolorowych prospektów turystycznych i przygnębiającego uczucia, że ten świat jest dla mnie zamknięty i niedostępny. Znacznie później, mój szkolny przyjaciel zaproszony został do Niemiec Zachodnich. Znalazł się w pięknym mieście Kolonii i tam przebywał jako gość przez kilka tygodni.
Po jego powrocie spotkaliśmy się i pytałem o wrażenia, bowiem moje doświadczenia sięgały jedynie tzw. demoludów. Z pewnych względów nie miałem szans na otrzymanie paszportu dopóki istniał PRL. Kolega opowiadał sporo, ale na początku miał problem, jak zacząć. Wreszcie zaczął od zdania, które zapamiętałem bardzo mocno: Tam nawet bruk na chodniku jest lepszy. Opowieści były wspaniałe i smutne – znowu pojawił się świat, którego nigdy nie miałem zobaczyć.
Najzabawniejsze i najtragiczniejsze jednocześnie było to, że kolega ów pochodził z odpowiedniej klasowo robotniczej rodziny, był synem człowieka, który wierzył w socjalizm. Jego idee fix po powrocie było wyjechać na zawsze, co w końcu mu się udało. Wyjechał nie dla pieniędzy, choć na zachodzie żył przez lata całe dużo lepiej niż ja w kraju.
Nikt z Europy zachodniej nie uciekał do Polski, do ZSRR, czy NRD. Nie musiał uciekać, mógł sobie wyjechać i zostać na stałe, nikt mu tego nie zabraniał. PRL trzymał swoich obywateli w dużym więzieniu o dość niewielkim w niektórych okresach rygorze. Można było dostać paszport za współpracę z SB, będąc posłusznym członkiem partii. Czasami można było dostać paszport w jedną stronę, jeśli władza bardzo chciała się kogoś niewygodnego pozbyć. Otrzymanie paszportu zawsze też było dobrą kartą przetargową w rękach władzy. Można było zmusić kogoś, komu bardzo zależało, do współpracy, do uległości. Więzienie pozostaje więzieniem nawet wtedy, gdy na pierwszy rzut oka nie widać strażników i drutów kolczastych. W latach siedemdziesiątych zamaskowano druty kolczaste i stwarzano wrażenie, że PRL jest normalnym krajem.
Podczas swojej włóczęgi wakacyjnej spotkałem w Warszawie trzech włoskich studentów, którzy przyjechali na wakacje zwiedzać egzotyczną dla nich Polskę. Interesowali się głównie blondynkami, więc podejrzewam, że nie muzea były w głównym kręgu ich zainteresowań. Poprosili mnie o znalezienie jakiegoś taniego noclegu, bo oni są „poor students”. Zamieszkali więc w młodzieżowym schronisku na Smolnej, ale swojego opla kadeta musieli zaparkować nieco dalej, co nie bardzo im się podobało, jako że samochód biednych studentów mógł się stać łakomym kąskiem dla lokalnych warszawskich złodziei. Zwiedzałem wraz z nimi Zamek Królewski. Właśnie odbudowano go do stanu surowego i była w nim fotograficzna wystawa o sukcesach PRL. W zasadzie udało mi się wyjaśnić sympatycznym Włochom wiele elementów rzeczywistości naszego kraju, które budziły ich nieustanne zdumienie. Przy zdjęciu z pochodu pierwszomajowego padło pytanie o politykę. A dokładniej o partie polityczne. Zapytali która z partii jest opozycją, a która rządzi. Aby wytłumaczyć fenomen istniejących wtedy trzech partii politycznych, z których żadna nie była opozycją, musiałem uciec się do pojęć religijnych. Przywołałem trójcę świętą, a więc God Father, Son of God and Holy Spirit i zapytałem najpierw kto rządzi, a potem who is an opposition? Zdaje się, że zrozumieli.
Byli to młodzi i sympatyczni chłopcy, niewiele starsi ode mnie – wówczas licealisty. Różniliśmy się głównie tym, że ja nie mogłem pojechać, by zobaczyć Koloseum, Kaplicę Sykstyńską lub Wenecję.
Poza tym PRL był systemem dystrybucji braków. Czymkolwiek zainteresowało się państwo, natychmiast pojawiało się na liście braków. Gdy w prasie pojawiała się informacja, ze z Brazylii płyną statki z ładunkiem cytrusów i na święta nie powinno ich zabraknąć, ludzie zaczynali się niepokoić, bo oznaczało to zwykle brak tychże cytrusów. Dziś może ktoś zadać pytanie, jak to może być, ze w sklepie nie dostanie się mandarynek lub bananów? Wydaje się to niemożliwe.Tym bardziej, że starsi ludzie opowiadali, ze przed wojną owoce egzotyczne były dostępne. Co się stało trzydzieści lat po wojnie w rzekomo normalnym kraju, że banany były rarytasem, którego większość ludzi nie widziała na oczy, nie z powodu ceny, ale z powodu chronicznego braku tego towaru? Handel zagraniczny i transport morski były w stanie dowieźć owoce z tzw. ciepłych krajów już sto lat wcześniej. Ludzie kupowali tyle, na ile ich było stać. W PRL pomarańcze i banany kupowało państwo za prawdziwe pieniądze (dolary) a sprzedawało je za walutę bez żadnej realnej wartości (złotówki). Państwo zatem miało poczucie, ze sprawia swoim obywatelom niczym nie uzasadnione prezenty. A ponieważ PRL nie był krajem atrakcyjnym gospodarczo, niewiele rzeczy produkowanych nadawało się na eksport, więc państwo odczuwało stały brak dewiz (inaczej mówiąc prawdziwych pieniędzy). Wydawanie pieniędzy na pomarańcze, banany, czy też amerykańskie filmy było nieracjonalną fanaberią. Od braku pomarańczy się nie umiera i z powodu braku pomarańczy się nie strajkuje. Przecież zamiast tego można łyknąć witaminę C z krakowskiej Polfy.
Ponieważ wszystkiego zawsze było za mało, a szczególnie produktów o wyższej jakości, powstały specjalne systemy dystrybucji dóbr. Oficjalna cena samochodu stanowiła zwykle 20% ceny prawdziwej, jaką trzeba było zapłacić. Dlaczego? Bo samochodów było mniej niż chętnych. Zatem wprowadzano system dystrybucji za pomocą talonów. Talony rozdzielano w partii, w urzędach, milicji. Aby dostać talon trzeba się było jakoś państwu przysłużyć. Kupiony samochód sprzedawało się na wolnym rynku po kilku latach, a otrzymana zapłata starczała na kupno następnego (na talon oczywiście) i jeszcze na zakładowe wczasy w Bułgarii.
W okresie gomułkowskim były słynne sklepy „za żółtymi firankami”, ja sam pamiętam jeszcze słynne „Konsumy”, gdzie nie każdy mógł zrobić zakupy. Oprócz tego państwo bardzo starało się pozyskać wszelkie prawdziwe pieniądze. Dlatego były sklepy takie jak „Baltona” i „Pewex”, w których kupowało się za dolary. Pomimo to, że posiadanie obcej waluty było prawnie zabronione (można było mieć tylko państwowe bony), ale w tych sklepach nikt nie pytał o nic, gdy płaciło się dolarami. Oficjalny kurs dolara był niski, ale prawdziwy był dziesięciokrotnie wyższy. Przeciętny Polak zarabiał w PRL równowartość 20$ i to również było skuteczną barierą w wyjazdach zagranicznych.
Niektórzy mieli lepiej niż inni. Należeli do partii, pracowali w milicji, w wojsku, służbie bezpieczeństwa. A czasami wystarczyło, ze mieli współczującą i dobrą rodzinę w krajach zachodnich.
Miałem znajomego, prawie że sąsiada. Uczyłem w szkole jego syna. Miał podobnie jak ja malucha i garaż z kanałem, więc bywało, że korzystałem z możliwości naprawienia sobie czegoś. On był majsterkowiczem z powołania, zawsze tam w tym swoim warsztacie coś robił, spawał, piłował, przecinał. Ja naprawiałem malucha, bo przy intensywnej eksploatacji ta namiastka auta miała awarie rozmaite co kilkaset kilometrów. Mój znajomy miał rodzinę w Niemczech, która dość obficie zaopatrywała go we wszelkie dobra doczesne. Kawa, czekolada, pomarańcze, to były rzeczy których mu nie brakowało. Antena satelitarna pojawiła się na jego dachu wtedy, gdy polskie służby graniczne nie wiedziały co to takiego i nie zabraniały przywozu. Jako jeden z pierwszych miał magnetowid i z zachodu przywiezione kasety. To u niego oglądałem nielegalny w PRL film „Rambo 2”. Ze ścieżką dźwiękową po niemiecku i z amatorsko dogranym lektorem (ktoś z rodziny). Ogólnie mówiąc znajomy mój był człowiekiem zadowolonym z życia. Nie brakowało mu niczego, w kolejkach stać nie musiał, bo dopełniając szczęścia żona jego pracowała w miejscowym GSie.
Potem nasze kontakty się nieco rozluźniły, może dlatego, że sam dochrapałem się garażu pod domem, w którym reanimowałem sfatygowanego malucha.
Spotkałem znajomego po dłuższej przerwie gdzieś w drugiej połowie 1991 roku. Zaczynałem wówczas nowy rozdział swego życia. Zamierzałem stanąć na nogi i rozpocząłem działalność gospodarczą. Było ciężko, ale były spore nadziej na przyszłość. Filmowałem kamerą VHS – głownie wesela, ale także wszelkie inne uroczystości. Na jednym z wesel spotkałem nieco podciętego już znajomego. W chwili przerwy zacząłem z nim rozmawiać i ze zdziwieniem stwierdziłem, że jest zgorzkniały, niezadowolony i rozgoryczony. Lubiłem go, więc zacząłem wypytywać. Może kłopoty z dziećmi? Może coś z żoną, zdrowie? Może stracił pracę i nie ma z czego żyć?
Okazało się ze nie. Prace ma dobrą, nawet lepszą jak wcześniej, bo firma przeszła na własność zagranicznej spółki. Dzieci też radzą sobie dobrze, ma niezłą „furę” – całkiem nowego jeszcze mercedesa.
W końcu się wściekłem. To powiedz wreszcie chłopie, o co ci chodzi – wywrzeszczałem – wszystko masz, żyje ci się wygodnie i lepiej niż przed paru laty, na tej przemianie ustrojowej nic nie straciłeś, a wręcz przeciwnie. Wyjaśnij mi to, bo za chwilę chyba oszaleję.
Wiesz – powiedział w końcu „z pewną taką nieśmiałością” – ale teraz to każdy ma satelitę, magnetowid i dobry wóz, a wtedy to ja byłem kimś.
10 komentarzy “Homo sovieticus”
Końcówką trafiłeś w sedno! I co się dziwić, że co poniektórzy tak miło wspominają PRL?
@Belfer
Czy mam się tego wstydzić. Dlaczego w Mercedesie sex już nie smakuje tak jak w Maluchu?
Miałem taką trasę, że 18 km było z góry. Wyłączałem silnik i zasuwałem na luzie. Czemu tak się dało? Bo na drodze w promieniu 20 km nie uświadczyłeś samochodu. A w rynku mogłem zaparkować pod samym bankiem. Nie było kłopotu z parkowaniem.
Czy to moja wina, że było mi dobrze? Może byłem bardziej zaradny. Uczciwie pracowałem. Pracowałem w USA, Grecji, we Włoszech. Jeździłem po Jeansy do Turcji. Odwiedzałem wujka co roku w RFN. Pierwszy raz byłem w RFN mając 7 lat. Przywiozłem mnóstwo metalowych samochodzików z otwieranymi drzwiczkami. Wszystkie porozdawałem kolegom. Nie zostawiłem sobie ani jednego. Wujek, żeby przyjechać do Polski w latach 60 musiał mieć Polską wizę. A my jadąc z mamą do Niemiec takowej wizy mieć nie musieliśmy. Później wielokrotnie wyjeżdżałem jeszcze do Niemiec. Nigdy mi do łba nie przyszło, aby prosić o azyl. Pamiętam Włochy i obóz uchodźców Polskich. Ja leżałem sobie na campingu z Włochami, a za płotem w barakach gnieździli się Polacy. Po południu czekali na ciężarówkę z obiadem. Przywozili w takich dużych garach zupę, a moi rodacy z menażkami pchali się do tej kolejki po zupę. Nie mogłem zrozumieć co im to państwo polskie zrobiło, że poszli na taką poniewierkę. Wielu posprzedawało cały swój majątek, mieszkania, samochody. Zostawiali dzieci z babciami w kraju, których nie widzieli potem latami. Tragedia i wstyd. Tam na tym campingu, to było niedaleko Rzymu przyczepił się do mnie włoski pedał. Później dopiero to zauważyłem jak po piątym piwie wyszedł z propozycją, żebym wyrzucił paszport. Narysował cały plan swojego domu, zaznaczył który pokój będzie mój i błagał żebym z nim zamieszkał. Obiecałem, że się zastanowię, oczywiście chciałem się go pozbyć. Dał mi swój adres. Później piłem wódę ze studentami z obozu. Opowiedziałem im o tym pedale. Pośmialiśmy się. Później przychodzili do mnie po cichu do namiotu z prośbą o adres tego Włocha. Mieli już dość życia w tym obozie. Woleli dać rozkalibrować sobie tyłek niż żyć dalej w takim upodleniu.
Miałem okazję wielokrotnie zostać za granicą i ułożyć sobie nowe życie. Ale nawet przez sekundę nie rozważałem takiej opcji i nie żałuję. Nie mogę pojąć dlaczego tak wielu ludzi ciągle pragnie coś mieć i poświęca dla tego swoje życie i rodzinę. A przecież nie można mieć ciastko i zjeść ciastko. Ciągle czegoś tam będzie brakować. Czyż nie lepiej pogodzić się z życiem i brać jakie jest.
Tak, belfer trafił w sedno, ale nie do końca. Było fajnie być kimś, ale wcale nie chodzi o to że mnie złości to że każdy ma magnetowid czy satelitę w każdym domu. Ja mam dwa tunery satelitarne i 4 telewizory w chałupie a już dawno przestałem oglądać TV.
Dochodzi jeszcze jeden problem. Czy ty belfrze nigdy nie miałeś kryzysu wieku średniego?
PS
Dedykacja
http://www.youtube.com/watch?v=p3YWoe8tL_A&playnext=1&list=PLFAD89A547D6BB52C&index=59
Drogi father boss,
nie pisałem o tobie, ale widać porzekadło o stole i nożycach jest wciąż aktualne.
Seks w maluchu. No cóż, są rozmaite zboczenia. Seks w samochodzie to zwyczaj nastolatków, ale ci oglądani w amerykańskich filach mieli chewrolety, buicki, a nie maluchy. Gorszego miejsca to raczej nie potrafię sobie wyobrazić. Sam się ledwo w nim mieściłem.
Ja nie miałem prawa do wyjazdów zagranicznych, ponieważ mój stryjek uciekł z tego najlepszego z ustrojów. I w myśl komunistycznej zasady odpowiedzialności za rodzinę, ja już musiałem zostać i to był jedyny skutek i korzyść ze stryjka w RFN. Trudno mi zatem zweryfikować twoje opisy. Nie wiem czy musieliście mieć wizy, ale na pewno musieliście mieć zaproszenie (które być może było jednocześnie wizą, bowiem było potwierdzone przez urząd niemiecki). PRL nikogo nie wypuszczał, ale też nie chciał specjalnie nikogo u siebie, stąd wizy.
Ten opis polskiego obozu dla azylantów pasuje do stanu wojennego i po nim. Mało kto dostawał wówczas paszport ludzie uciekali w różny sposób. Kto wtedy wyjeżdżał na camping do Włoch i wracał? Co prawda nie wyobrażałem tez sobie emigracji. Byłem świeżo po studiach polonistycznych i w związku z całą tą dziejową zawieruchą uważałem, że tu jest moje miejsce. Ale to inna bajka. Znam też inne relacje z obozów uchodźców.
Czy masz się wstydzić? Nie wiem i prawdę powiedziawszy mnie to mało obchodzi, co ktoś robi ze swoim życiem i jakie ma priorytety. Nigdy mnie nie interesowały kwestie majątkowe. Nie miałbym samochodu, gdyby nie to, że mam zlecenia poza miejscem zamieszkania. Samochód mnie nie bawi, nie jest przedłużeniem mojego penisa, ani też miejscem do igraszek seksualnych. Pomimo to, że z dziesięć razy okrążyłem już równik rozmaitymi samochodami, nadal mam to gdzieś i gdybym miał dużo kasy w pierwszym rzędzie pomyślałbym o zatrudnieniu kierowcy. Ale nie mam kasy. Zawsze najlepiej wychodzi mi to, co robię za darmo dla idei. Zapewne dlatego lubiłem być nauczycielem.
Kryzys wieku średniego? „Najgorsze z upokorzeń, kiedy nawala korzeń.” – pisał mistrz Jan Sztaudynger. No ale żeby z tego powodu chwalić komunę i zakochiwać się w Kaczyńskim?
@ Belfer
Chciałbym zacząć takimi słowami: Hej tam, co słychać nowego?
Bo widzę, że coraz częściej zajmujesz się przeszłością. Może wspomnienia mają jakąś wartość, ale obmurowanie się nimi może przyczynić się utraty pamięci o smaku naprawdę dobrej kawy. Nawet najlepsza klawiatura przykraszona wspomnieniami z przeszłości nie dodaje kawie tego uroku jak towarzystwo miłej kobiety. Nie wierzysz? Sprawdź sam. Warto!
@Tadeo:
Kawa? Chyba tylko bezkofeinowa. Kobieta? Przecież father boss pisał tu o kryzysie wieku średniego. A serduszko zdrowe? Bo jak nie to nie dość, ze nie wiadomo czy stanie, ale na dodatek nie wiadomo, co stanie najpierw. 😉
@ Belfer
Ja kiedyś pisałem wiersze. Na szczęście nie zostałem poetą, ale został mi trochę poetycki styl, który wymaga pewnej interpretacji. Sorry, następnym razem bedę się pilnował. Tutaj śpiesze się z wyjaśnieniem. Smak dobrej kawy, urok miłej kobiety są symbolami nowych, ciekawych przeżyć, które na nas czekają, bez względu na przecież przejściowy kryzys wieku średniego. Uważam, że lepiej jest cieszyć się nowymi radościami, niż zatrzymać się na wspominaniu starych. 😀
Poza tym na ten blog mogą trafić internauci młodsi o całe pokolenie i niewiele z niego wyniosą czytając o radościach i smutkach z czasów PRLu. Ten czas to już przeszłość i niech przeszłością zostanie. Bo nikt z młodszego pokolenia nie potrafi zrozumieć jaką wartość w szarych latach 60 i 70 miały reklamy i czasopisma z Zachodu dla pragącej wolności zniewolonej młodzieży . Ani też dlaczego tam „nawet bruk na chodnikach był” lepszy.
FB postrzega ten okres zupełnie inaczej, każdy ma inne potrzeby, a on wtedy jak widać dużo przebywał na Zachodzie i w ten sposób miał dostęp „do koryta”. I to mu widocznie wystarczało. Razem z cotygodniowym zakupem konkretnych książkek dokonanym w PRLelowskich księgarniach, gdzie obowiązywała surowa cenzura a półki uginały się pod ciężarem grubych dzieł o marksiźmie i leniniźmie.
Belfer,
zgłaszam drobną korektę faktograficzną do Twojego felietonu. Otóż w PRL’u (przynajmniej tym, który ja pamiętam jako człowiek na tyle wyrośnięty, żeby interesować się już innymi rzeczami niż tylko zabawa z kolegami z podwórka w Czterech Pancernych – czyli od +/- późnych lat 70.) posiadanie tzw. dewiz było całkowicie legalne. Nielegalne jednak było ich kupowanie lub sprzedawanie. To dość typowy dla PRL’u konstrukt – wolno ci mieć, choć nie wolno nabyć. Wszyscy mieli, nikt nie pytał skąd – czyli „my wiemy, że oni wiedzą, że my wiemy, że oni się domyślają, ale nikt o nic nie pyta, bo kraj potrzebuje dewiz”. Taka Nibylandia: wyroby czekoladopodobne, ustrój demokratycznopodobny, lud pracujący miast i wsi pije szampana ustami swoich przedstawicieli.
Pozdrawiam.
@ Troll
Masz rację, dewizy wolno było mieć, ale tylko legalnego pochodzenia, czyli pochodzące z zagranicy. W praktyce oznaczało to, że legalne dolary to te, które zostały przekazane przelewem bankowym ze strefy dewizowej (cały świat minus demoludy) albo zostały z tejże strefy przywiezione. Oczywiście pod warunkiem legalnego wejścia w posiadanie dewiz np. zaoszczedzone diety, legalna praca za granicą czy też prezent od rodziny itd.
Natomiast kupno i sprzedaż dewiz w obrocie krajowym była zabroniona, i dlatego mówiło się o czarnym rynku. Istniały też tzw. bony dolarowe, handel bonami nie był przestępstwem. Bony nie byly dewizami ale tylko środkiem płatniczym w np. sklepach PKO, przy zakupie deficytowych towarów rodzimej produkcji jak samochody, węgiel itp.
@Troll, Tadeo:
Uściślając informacje obydwu panów:
– PRL różnie podchodził do kwestii dewiz w różnych okresach. Do 56 roku było to przestępstwo bezwarunkowe, jeśli ktoś obce dewizy posiadał, a już handel był działaniem na szkodę państwa. Ludzie mieli dolary czasem sprzed wojny lub z okresu wojny. Trzymali je na wypadek następnej wojny. Jeśli znaleziono je u kogoś oznaczało to duże kłopoty.
W okresie gomułkowskim było nieco lżej, ale nadal posiadanie dewiz było zakazane, osoby pracujące za granicą, na statkach, dostające dewizy od rodziny musiały wymieniać je na bony PeKaO. Handel był zabroniony. Znam kilka przypadków aresztowań i kłopotów, z reguły jednak robiony to tylko wtedy, gdy trzeba było kogoś „udupić”
Za czasów Gierka było pewne rozluźnienie. Handlarze walutą najczęściej byli też kapusiami MO. Przypadki ścigania za walutę były rzadkie.
– Nie jest mi wiadome, aby zakaz posiadania dewiz wprowadzony w czasach stalinowskich został kiedykolwiek odwołany, po prostu traktowano go luźniej. To trochę tak jak z obowiązkiem meldunkowym. Wprowadzono go w czasach stalinowskich. Za jego niedopełnienie do 56 roku można było trafić do więzienia, potem już go nie przestrzegano, aczkolwiek za Gomułki mógł być to powód kłopotów, za Gierka już nie. Obowiązek niestety istnieje do dziś i teoretycznie wyjeżdżając na dwa tygodnie do rodziny powinniśmy się zameldować w lokalnym urzędzie.
Belfer, Tadeo:
To jeszcze uściślenie do tematu: w latach o ile pamiętam 80. były dwa rodzaje kont dewizowych, które można sobie było założyć w banku: tzw. konto A i konto N. To pierwsze przyjmowało wpłaty z legalnych źródeł, o których pisze Tadeo. Natomiast konto N przyjmowało dewizy pod jednym tylko warunkiem – żeby wpłacane papierki nie były fałszywe. Różnica – poza nazwą – polegała też chyba na oprocentowaniu (konta N były zdaje się nieoprocentowane, lub oprocentowane znacznie niżej niż konta A) – ale nie dam sobie za to uciąć głowy.
Natomiast do Pewexu lub Baltony mogłeś przynieść milion baksów w żywej gotówce (lub innej waluty tzw. zachodniej) i nikt nie pytał, skąd masz tę kasę, tylko co mają Ci za nią zapakować (w foliową teoretycznie jednorazową torbę z napisem Pewex lub Baltona, której to torby posiadanie już było pewną nobilitacją).