Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Dzieci w sieci

Nazywanie pewnej grupy ludzi pokoleniem zwykle ma istotną funkcję czasową, ale też symboliczną. Symbolicznie mówimy często np. pokolenie naszych dziadków – obecnie mając na myśli zwykle ludzi, którzy przeżyli Drugą Wojnę Światową i pamiętają dobrze pierwszą połowę XX wieku. Jest to bardzo umowne pojęcie, ponieważ moi dziadkowie pamiętali nawet koniec XIX wieku i przeżyli dwie wojny światowe, sam zaś nie pamiętam żadnej wojny a pamięć moja lokuje dopiero wydarzenia z drugiej połowy ubiegłego stulecia.
Aspekt czasu widoczny jest wówczas, gdy jakaś grupa ludzi urodzona mniej więcej w podobnym okresie podlega tym samym procesom historycznym, społecznym lub politycznym lub też wszystkim jednocześnie. Kolumbowie rocznik dwudziesty – to było pierwsze takie wyodrębnienie pewnej społeczności. Oczywiście nie chodziło tylko o osoby urodzone w roku 1920, ten sam los dotyczył zarówno nieco starszych, jak i nawet kilka lat młodszych. Przypomnę, że pokolenie kolumbów zdefiniowane po raz pierwszy w słynnej powieści Romana Bratnego, to ludzie, którzy wkraczali w dorosłość w chwili, gdy rozpoczęła się wojna. Pozbawieni byli tego normalnego czasu dorastania do pełnej dorosłości, od losu dostali z jednej strony ogromną odpowiedzialność za losy kraju, a z drugiej niemal pewność wczesnej śmierci.
Drugim zdefiniowanym pokoleniem był powojenny wyż demograficzny z początku lat pięćdziesiątych. Wyróżniono tę grupę ze względu na to że było to pierwsze pokolenie powojenne dzieci urodzonych i dorastających we względnie normalnych warunkach. Jeśli w ogóle można mówić o normalności w aspekcie PRL. Wspólnym mianownikiem w ich przypadku były zatłoczone szkoły, nauka na dwie zmiany, duża konkurencja w szkołach średnich a potem na studiach. Zatem to pokolenie wychowane w warunkach gomułkowskiego a potem gierkowskiego socjalizmu miało pewną namiastkę konkurencji, która dla obecnej młodzieży jest chlebem powszednim.
Późniejsze próby definiowania jakichś grup urodzonych w takim lub innym okresie nie mają wielkiego sensu. Próbowano wyodrębniać jako pokolenie ludzi urodzonych po upadku PRL, którzy dorastali i wychowywali się już w wolnej Polsce. Może ktoś za jakiś czas spróbuje zdefiniować pokolenie „Europejczyków”, a więc urodzonych po przystąpieniu Polski do UE.
Niedawno pojawiła się również próba zdefiniowania pokolenia, a dokonał jej w „Dzienniku Bałtyckim” Piotr Czerski, który napisał artykuł pod znamiennym tytułem „My dzieci sieci”. Autor na początku przyznaje, że większość prób definiowania rozmaitych „pokoleń” nie ma sensu. Łączyła je jedna cecha: istniały wyłącznie na papierze. – podsumowuje te definicje.
Na zachodzie próbowano niekiedy identyfikować grupę ludzi jako „network generation”, a więc tych, dla których korzystanie z obecnej technologii internetowej jest oczywistością i szukano łączących te osoby cech. Czerski używa umownej nazwy „dzieci sieci”. Temat wydał mi się dość poważny, ale nie chciałem z góry negować tez postawionych przez Piotra Czerskiego. Z tego względu poprosiłem o pomoc socjologa, który wiekowo do tej grupy powinien się zaliczać. Na drugim biegunie jestem ja – czyli osobnik na tyle wiekowy, że był nauczycielem owego (jak na razie hipotetycznego pokolenia), a jednocześnie człowiek, który żartobliwie mówiąc „w połowie stał się internetem”. Zatem będzie to dwugłos o pokoleniu, a dokładniej o tym, czy ono w ogóle istnieje. Kolorem niebieskim wyodrębniam cytaty z artykułu Piotra Czerskiego, zaś kolorem czerwonym socjologa Kamila Dąbrowskiego. Myślę, że to ułatwi wczytanie się w argumenty za i przeciw.
Sieć jest dla nas czymś w rodzaju współdzielonej pamięci zewnętrznej. Nie musimy zapamiętywać niepotrzebnych detali: dat, kwot, wzorów, paragrafów, nazw ulic, szczegółowych definicji. Wystarczy nam abstrakt, informacja ograniczona do swojej esencji, przydatnej w jej przetwarzaniu i łączeniu z innymi informacjami. Jeżeli będziemy potrzebowali szczegółów – sprawdzimy je w ciągu kilku sekund. Nie musimy także znać się na wszystkim, bo wiemy gdzie odnaleźć ludzi, którzy znają się na tym, na czym my się nie znamy i którym możemy zaufać.
Czerski rozpływa się w zachwytach nad tym, jakie to dzieci sieci się są zaradne, gdy idzie o szukanie w internecie potrzebnych im informacji. Choć zabrzmi to karygodnie banalnie, sieć jest pełna śmieci, w związku z czym ani wyszukiwanie, ani selekcja, ani przyswajanie informacji nie zachodzi nigdy w sposób tak bezbolesny – a już na pewno nie jest tak, że w Polsce żyje sobie całe pokolenie doskonałych łowców informacji. Co gorsza, ludzie pokroju Czerskiego najczęściej wykrzywiają naturę tego, co uznać można za prawdziwie wartościowe informacje: mianowicie fakt, że przyswojenie ich nie jest procesem błyskawicznym i automatycznym, bo informacje te nie mają postaci dwóch zdań nagłówka z gazety okraszonych zdjęciem czy diagramem. Wiedza, jeśli jest czymś więcej niż ignorancją czy powierzchownością uzurpującymi sobie jedynie jej miano, nie leży w zasięgu kliknięcia myszki.
Niestety, krytyka w pełni usprawiedliwiona. Powierzchowność i ignorancja to dwie strony traktowania internetu jako uniwersalnego podręcznika do wszystkiego. W ten sposób kształtuje się nie tyle pokolenie ludzi szukających wiedzy, ile raczej ogromna grupa dyletantów, dla których w dyskusjach nie liczą się żadne argumenty, jeśli nie są wyposażone w jakiś link do źródła. Nie tak dawno pewien młodzieniec upierał się, że dla niego forma „poszłem” jest poprawna, bo Google daje 25 milionów wyników dla tego hasła.
Na dodatek spora część młodych ludzi niewiele wie o samej istocie internetu, a ich kontakty z siecią ograniczają się do portali społecznościowych i jedyne co często potrafią to „zalajkować słit focie na fejsie”. Świadome korzystanie z internetu wymaga umiejętności czytania, a ta od kilku pokoleń skutecznie zabijana jest przez „telewizyjne wychowanie”.
Uczestniczenie w kulturze nie jest dla nas czymś odświętnym – globalna kultura to podstawowy budulec naszej tożsamości, ważniejszy dla samodefinicji niż tradycje, narracje historyczne, status społeczny, pochodzenie, a nawet język, którym się posługujemy. Z oceanu dóbr kultury wyławiamy te, które odpowiadają nam najbardziej – wchodzimy z nimi w dialog, oceniamy je, zapisujemy te oceny w specjalnie do tego celu stworzonych serwisach, które podpowiadają nam, jakie inne albumy, filmy, czy gry powinny zyskać nasze uznanie. Niektóre filmy, seriale czy wideoklipy oglądamy jednocześnie z kolegami z pracy albo znajomymi z drugiej półkuli, uznanie dla innych dzielimy z garstką ludzi, których być może nigdy nie spotkamy w świecie rzeczywistym. Stąd wynika nasze poczucie jednoczesnej globalizacji i indywidualizacji kultury. Stąd wynika nasza potrzeba swobodnego dostępu do niej.
Krytyka tej części artykułu jest oczywista. Znalezienie w Wikipedii rzeki Niemen i nazwiska Czesław Niemen nie zastąpi przeczytania „Nad Niemnem” Orzeszkowej. Oglądanie najnowszych odcinków serialu „Prison Break” przed ich premierą w telewizji nie jest żadnym uczestniczeniem w kulturze, niezależnie od tego kto te filmy udostępnił. Należałoby raczej mówić tu o konsumpcji niektórych dóbr kultury za darmo. Z naciskiem na słowa „niektórych” i „za darmo”.
Jeszcze dalej idzie Czerski w stosunku do państwa i polityki.
Nie ma w nas tej wynikającej z onieśmielenia pokornej akceptacji, jaka cechowała naszych rodziców – przekonanych o nadzwyczajnej wadze spraw urzędowych i odświętnym charakterze interakcji z państwem. Nie czujemy tego respektu, który brał się z odległości między samotnym obywatelem, a majestatycznymi szczytami „władzy”, majaczącymi gdzieś pośród mgieł. Nasza wizja struktury społecznej jest zresztą inna niż wasza: sieciowa, a nie hierarchiczna. Przywykliśmy do tego, że niemal z każdym – dziennikarzem, burmistrzem miasta, profesorem uniwersytetu albo znanym piosenkarzem – możemy spróbować podjęcia dialogu i nie potrzebujemy do tego uprawnień wynikających ze społecznego statusu. Powodzenie interakcji zależy tylko od tego, czy treść przesyłanego komunikatu zostanie rozpoznana jako ważna i warta odpowiedzi. A skoro dzięki współpracy, ciągłej dyskusji, hartowaniu poglądów w ogniu krytyki mamy poczucie, że nasze poglądy w wielu kwestiach są po prostu lepsze – dlaczego nie mielibyśmy oczekiwać poważnego dialogu z rządem?
Zasadniczy błąd. Ewentualne onieśmielenie starszych ludzi wobec instytucji państwa bierze się nie z tego, że kiedyś nie było internetu. Przyczyną jest raczej to, że kiedyś kontakt z władzą oznaczał głównie kontakt z milicyjną pałką.
Nie sposób jest bronić ludzkiej impotencji bez poniesienia wielkich kosztów, i nie inaczej jest w przypadku Czerskiego. Przyznając nam prawo do tymczasowej niewiedzy, broni pośrednio społeczeństwa ślepo wyznającego specjalizację, a więc takiego, które oparte jest na ludziach wybrakowanych. Oczywiście jego specjaliści to ludzie renesansu, którzy oprócz szerokich horyzontów mają również wiedzę specjalistyczną odnośnie pewnych zagadnień. W takim jednak razie nie mówimy tu o pokoleniu, lecz o jego inteligenckim wycinku, a to zmienia zasadniczo postać rzeczy. Co gorsza jednak, jego model wymiany informacji jest redukcjonistyczny, mechaniczny i oparty na merytokratycznych mrzonkach. Rozprawiając o tym, jak wyzwolone z „wynikającej z onieśmielenia pokornej akceptacji” dla zastanej rzeczywistości są jego dzieci sieci, powiada, że „powodzenie interakcji zależy tylko od tego, czy treść przesyłanego komunikatu zostanie rozpoznana jako ważna i warta odpowiedzi”. Zapomina tu zupełnie o społecznych relacjach władzy, o psycho-biologicznej woli mocy, o pysze, o sadyzmie, jednym słowem o całym szeregu subiektywnych oraz obiektywnych przeszkód dla powodzenia interakcji.
Zresztą co to znaczy „powodzenie interakcji”? Sam fakt zaistnienia dialogu? Poważnego dialogu? Osiągnięcia zgody w jakiejś ważnej kwestii? Przypuszczalnie chodzi o to ostatnie – a nie zapominajmy, że dzieciom sieci w gruncie rzeczy idzie o realną demokrację „o której nie śniło się waszym publicystom” – i przypuszczalnie Czerski zapożycza tu od Habermasa jego ideę demokracji jako produktu racjonalnego dialogu pomiędzy wolnymi obywatelami. Tymczasem nie od dziś wiadomo, że produktem takiego dialogu nie jest z konieczności dobrobyt czy szczęście, bo może on równie dobrze zaprowadzić nas z powrotem do Auschwitz. Nie jest tak, że wiedza z definicji czyni lepszym czy bardziej wolnym.

Jesteśmy pozbawieni nabożnego stosunku do „instytucji demokratycznych” w ich obecnym kształcie, przekonania o ich aksjomatycznej roli, cechującego tych, dla których „instytucje demokratyczne” są jednocześnie wystawionym sobie i przez siebie pomnikiem. My nie potrzebujemy pomników. Potrzebujemy systemu, który będzie spełniał nasze oczekiwania: będzie transparentny i sprawny w działaniu. A przywykliśmy do tego, że zmiany są możliwe: że każdy system niewygodny w obsłudze może być zastąpiony i jest zastępowany przez nowy, bardziej wydajny, lepiej dostosowany do naszych potrzeb, dający większe możliwości działania.
Czerski chciałby, żeby w relacjach z korporacjami i państwem „było normalnie”, żeby nikt „nie robił nas w chuja”, żeby nikt nie robił nam dodatkowych problemów. Trudno się z jego postulatami nie zgodzić: lecz jeszcze bardziej nie sposób zgodzić się na to, by miano na tym poprzestać. Co prawda odgraża się pod koniec swojego artykułu, że o wyśnionej przez niego realnej demokracji nie śniło się nawet publicystom, ale jakoś nie widzę, na czym zbudowana miałaby być ta jego demokracja. Z pewnością bowiem nie na jego dziecku sieci, które jest nikim innym, jak niecierpliwym konsumentem: wiedza, ale przede wszystkim rozrywka, muszą być tu i zaraz, państwo i korporacja mają zmienić się w coś na kształt boga zsyłającego niecierpliwcom konsumencką mannę ilekroć dusza zapragnie, za co „wierni”, jeśli dorzucić im do produktu „ciekawe opakowanie czy gadżet”, są nawet skorzy dopłacić. Nie będzie żadnej realnej demokracji, bo dziecko sieci chce tylko wolności i gadżetów dla siebie…
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Owo dziecko sieci jest nikim innym jak niecierpliwym konsumentem traktującym państwo jako rodzaj sklepu internetowego. A ponieważ, jak słusznie zauważa socjolog, konsument przeważnie i przez większość dnia jest również producentem, osiągnięcie ideału jest niemożliwe.
Pokolenie „dzieci sieci” lub inaczej mówiąc „network generation” jest na tyle zróżnicowane, że trudno mówić o jednorodnym pokoleniu.
Natomiast istnieje zjawisko inne, określane jako „digital native”, na które zwrócił mi uwagę znajomy informatyk. Dorastają kolejne roczniki młodych ludzi, którzy rozwijali się w otoczeniu elektronicznych gadżetów. Piloty od rozmaitych urządzeń elektronicznych, telefony komórkowe, smartfony, podręczne konsole do gier, tablety, kieszonkowe odtwarzacze muzyki – to wszystko jest „chlebem powszednim” młodych ludzi. W tym kontekście można zrozumieć przywiązanie do gadżetów, ale nie daje to im żadnej istotnej przewagi przy korzystaniu z internetu czy zdobywaniu informacji. W pewnym sensie wręcz utrudnia, bo przecież producentom gadżetów zależy na dobrych i wiecznie „spragnionych” nowości konsumentach, a nie na świadomych użytkownikach.
Ten końcowy akcent pokazuje, że zamiast o pokoleniu dzieci sieci należy mówić o „dzieciach w sieci” – zaplątanych.

Oceń felieton

3 komentarze “Dzieci w sieci”

Możliwość komentowania została wyłączona.