Trzydziestoletnia historia polskiej demokracji obfituje w wydarzenia dramatyczne, śmieszne lub przynajmniej żenujące. Trudno się dziwić, jeśli uświadomimy sobie, że nasi rodacy nie bardzo mieli gdzie i kiedy się tej demokracji nauczyć. Podobnie jak wiele innych krajów europejskich swą państwową historię zaczynaliśmy od monarchii. Czasem lepszej, czasem gorszej. Jednak wtedy, gdy inne kraje wędrowały w stronę demokratycznych struktur państwa, nam przytrafiła się wieloletnia niewola.
Gdy zachodnie państwa wkroczyły w wiek XX, mając przynajmniej procedury demokratyczne opanowane w stopniu wystarczającym, myśmy odzyskiwali niepodległość. Ta niepodległość była ważniejsza od demokracji, a skończyła się tragicznie na kolejnych pięćdziesiąt lat. Od 1989 roku próbujemy na nowo budować niepodległe i demokratyczne państwo w dość skomplikowanych – wbrew pozorom – warunkach. Nic dziwnego zatem, że zdarzają się rzeczy zaskakujące i czasem dla kraju niebezpieczne.
Podstawowym problemem jest obojętność sporej części obywateli. W wyborach zwykle nie bierze udziału blisko połowa uprawnionych do tego osób. A czasami jeszcze więcej. W dojrzałych demokracjach z utrwalonym czasem od dziesięcioleci układem sił politycznych uważa się, że pewien procent wyborców nie odnajduje swoich przedstawicieli wśród istniejących partii politycznych. Z tego powodu ignorują wybory. Jednak w Polsce na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat powstało tyle różnych partii politycznych, że każdy mógłby znaleźć coś dla siebie. Zatem powód musi być inny. A jaki? tego jeszcze nikt nie zbadał.
Natomiast wiemy dziś, że zawsze istnieje pewna grupa wyborców niezadowolonych z istniejącego stanu rzeczy i gotowych na najbardziej nawet egzotyczne rozwiązania. W ten sposób na samym początku naszej demokratycznej drogi pojawił się nie wiadomo skąd kandydat na prezydenta, który przybył z emigracji. Nazywał się Stan Tymiński i ku zdumieniu wszystkich wszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich, co spowodowało mobilizację części wyborców, a jednocześnie – na szczęście – wątpliwości pozostałych. Kandydat znikąd nie został prezydentem. Jednocześnie w wyborach parlamentarnych powstawały partie, które samą nazwą wskazywały, że są rodzajem politycznego happeningu. Na przykład Polska Partia Przyjaciół Piwa.
Nieco dłużej potrwała kariera Andrzeja Leppera i partii „Samoobrona”. Elektoratem tej partii byli wszyscy niezadowoleni z kierunku zmian w kraju. Częściowo byli to ci, którzy tęsknili za PRL. Inni z kolei uważali dotychczasowych polityków za rozkradających państwo złodziei. Przeważnie należeli do grupy skrzywdzonej kapitalistyczną transformacją. Niektórzy stracili pracę, inni swą „wiodącą rolę”. Jednak koniec „Samoobrony” był oczywistą konsekwencją spełnienia ambicji jej polityków. Gdy Andrzej Lepper ze swoimi współpracownikami weszli do koalicji rządowej, natychmiast stracili wyborców. Lepper podobał się, gdy jako nuworysz i prostak walił pięścią w mównicę sejmową i oznajmiał, że „Wersal się skończył”. Elegancki i znacznie bardziej stonowany wicepremier stał się symbolem uwikłania w meandry władzy.
Zawsze istnieje możliwość zyskania poparcia wśród niezadowolonego elektoratu. Wykorzystał to Janusz Palikot, który z dużym sukcesem zorganizował partię i z przytupem zdobył mandaty do sejmu. Jednak jego ugrupowanie od początku było polityczną jętką jednodniówką. Z kilku powodów. partia pod nazwą „Ruch Palikota” kojarzyła się bowiem tylko z samym Palikotem. Starczyło to zaledwie na wybory, ale potem ludzie zastanawiali się, jak tę partię umiejscowić na istniejącej scenie. W zasadzie wszyscy wyborcy poczuli się rozczarowani. Zmiana nazwy nastąpiła zbyt późno, a politycznie partia nie miała żadnej roli do odegrania w sejmie. W rezultacie uwikłała się w głupie manifestacje antyklerykalne, a było na to zdecydowanie za wcześnie.
Znacznie więcej wyczucia wykazał Ryszard Petru, który powołał do życia partię „.Nowoczesna”. Być może dzięki temu, że bardzo szybko wycofał swoje nazwisko, partia pomimo zawirowań ma jakąś szansę przetrwać. Dziś obserwujemy nową partię „Wiosna Roberta Biedronia”. Biedroń idzie tą samą ścieżką, co wcześniej Palikot. Na dodatek jego deklaracje polityczne są realne tylko w jednym wypadku. Gdy jego partia weźmie ponad 50% mandatów w sejmie. A to jest niemożliwe. Prognozy mogą być rozmaite. W najgorszym wypadku stanie Biedroń stanie się ugrupowaniem, które podobnie jak partia Razem poprzednio, przyczyni się do kolejnego zwycięstwa PiS. W najlepszym partia Biedronia stanie się częścią koalicji rządzącej z bardzo niewielkimi możliwościami spełnienia wygórowanych wyborczych obietnic. Zatem kolejna polityczna efemeryda. Oby tylko nie ziścił się najgorszy scenariusz, bo tego nikt Biedroniowi nie wybaczy.