Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

O niebezpieczeństwach seksualizacji dzieci w szkołach

Wydarzenia, o których opowiem, miały miejsce w schyłkowym okresie PRL, potocznie zwanym „komuną”. Pewnego dnia przyszła do szkoły mama uczennicy z ósmej klasy. Rodzina przeprowadzała się do sąsiedniego PGR i pani chciała też przenieść córkę do tamtejszej szkoły. Ponieważ uczennica i tak musiałaby dojeżdżać, więc wychowawca zapytał, czy jednak nie lepiej by było, aby dziewczyna dokończyła tę podstawówkę tam, gdzie dotąd chodziła? Na to matka zupełnie niespodziewanie wybuchła i agresywnym tonem stwierdziła, że w żadnym wypadku i ona nie chce by jej córka chodziła do szkoły, w której na lekcjach się dzieciom takie świństwa mówi.

Szybko okazało się, że szanownej mamusi chodzi o zagadnienia realizowane przez wychowawcę w ramach tzw. godzin wychowawczych. W programie tych lekcji były bowiem nie tylko sprawy bieżące i porządkowe, ale także te, które zaczynają ciekawić dorastające dzieci i związane z ich dojrzewaniem płciowym. Niektórzy nauczyciele radzili sobie zapraszając na lekcje pielęgniarkę lub lekarza, inni potrafili sami przekazać treści edukacyjne z tego zakresu. Tej pani to się nie podobało, a pamiętajmy, że były to czasy, że o programach szkolnych nie decydowali rodzice.

Smutnym morałem z tej historii była wieść, która rozeszła się we wsi parę tygodni później. Otóż okazało się, że córka owej mamy, tak zaciekle broniącej niewinności swego dziecięcia, jest w ciąży i urodzi dziecko jeszcze przed końcem roku szkolnego. I jak by nie liczyć, przyczyną zajścia w ciążę nie była lekcja wychowawcza sprzed kilkunastu tygodni.

Pracowałem w szkole jeszcze wiele lat i zawsze w wytycznych dotyczących lekcji wychowawczych były sugestie, aby rozmawiać z uczniami o problemach dotyczących dojrzewania. Pracując na wsi z dziećmi z różnych środowisk, starałem się, by te lekcje były dostosowane do potrzeb i wieku uczniów, ale także by zwiększyły ich bezpieczeństwo. Dlatego mówiłem o tym, że warunkiem wszelkich zachowań seksualnych jest zgoda. Że nikt nie ma prawa ich całować, dotykać, obmacywać bez ich zgody. Że nie trzeba dawać buzi cioci, która się paskudnie ślini. Że wujek, który obleśnie stwierdza: „ale z ciebie duża dziewucha, pokaż jak ci cycki urosły”, nie ma prawa tego robić, a tym bardziej nie ma prawa obmacywać. Że wszelki dotyk bez ich zgody jest pogwałceniem ich autonomii, więc mają prawo ostro i głośno protestować.

Dziś tak zwana prawica, namawia rodziców, by nie zgadzali się na udział swoich dzieci w lekcjach edukacji seksualnej. Na tych lekcja rzekomo dzieci będą instruowane, że można sobie zmienić płeć, że będą namawiane, by uprawiały seks. A nawet, że będzie się tam promować homoseksualizm i zachęcać do jego wypróbowania. Ostatnio nawet czytałem ulotkę pewnej organizacji, że wychowanie seksualne polegać ma na tym, że nawet małe dzieci są namawiane do masturbacji.

Tymczasem Światowa Organizacja Zdrowia przeanalizowała sytuację w wielu krajach Europy zachodniej, w których znacznie wcześniej wprowadzono edukację seksualną. Lekcje te przyczyniają się do późniejszego rozpoczynania współżycia, zwiększa się też wykorzystanie środków antykoncepcyjnych, a to przekłada się na mniejszą liczbę ciąż u małoletnich. Z tym problemem borykała się kilkanaście lat temu Wielka Brytania i to właśnie edukacja seksualna w szkole przyniosła poprawę. Dzięki edukacji seksualnej dzieci wiedzą, że mogą protestować i jak mają reagować, gdy ktoś narusza ich granice. To faktycznie niebezpieczne. Ale nie dla dzieci.

Oceń felieton

2 komentarze “O niebezpieczeństwach seksualizacji dzieci w szkołach”

Możliwość komentowania została wyłączona.