Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Polak na zagrodzie

Przodkowie nasi z upodobaniem kiedyś powtarzali porzekadło, że „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. Było to krótkie wyrażenie zasady szlacheckiej demokracji, która dawała równe prawa szlachcie nawet biednej, tzw. zagrodowej wobec przedstawicieli wyższych warstw. Jednak wojewoda to była również w dawnej Polsce funkcja. Zatem porzekadło stanowi także wyraz rosnącego w kraju warcholstwa i braku podporządkowania się władzy. Pomijam w tym wywodzie fakt, ze w tamtym czasie mieszczaństwo w Rzeczypospolitej większości praw nie miało, a chłopstwo nie miało praw żadnych (lub prawie żadnych).
Rzecz działa się w Polsce przedrozbiorowej w wieku XVII i XVIII. Bardziej zacofana społecznie była już chyba tylko Rosja, gdzie car był absolutnym „dzierżymordą”. W Europie zaczynały się dokonywać przemiany społeczne. Katolicyzm przestał być religią dominującą, a do głosu doszedł protestantyzm w rozmaitych barwach, który nie zabraniał zdobywać bogactwa, ale też cenił sumienną pracę i umiejętność życia w społeczności. Władza w państwach europejskich zaczęła się robić silna, ale jednocześnie poddana pewnym regułom. Jeśli przechodziła w stronę absolutyzmu – kończyła na szafocie jak podczas Rewolucji Francuskiej lub wcześniej w Anglii (ścięcie króla i regencja Cromwella). Nie mówimy rzecz jasna o demokracji. Generalnie rządzili królowie i książęta w oparciu o liczną warstwę uprzywilejowaną, ale władza podlegała ograniczeniom. W Polsce zaś władza stawała się coraz słabsza. Mieliśmy królów elekcyjnych, którzy nadawali coraz to nowe przywileje szlachcie. Państwo przez to stawało się słabsze. Poszczególne grupy arystokracji starały się trzymać wzajemnie w szachu i w ten sposób osłabiały władzę centralną. Na dodatek religią panującą był coraz mniej tolerancyjny katolicyzm, w którym „prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogacz dostanie się do królestwa bożego”, zatem bieda nie była wstydliwa, a bogactwo co do zasady bywało podejrzane. Rzecz jasna nie dotyczyło to dóbr ziemskich dziedziczonych, ani łupów zdobytych na wojnie. Podejrzliwością było otoczone dorabianie się. Etos szlachecki wręcz zabraniał zajmowania się jakąś działalnością inną poza byciem właścicielem ziemskim.
Tylko w Polsce co jakiś czas odbywały się wybory, czyli wolne elekcje, zwyczajowo brała w nich udział szlachta i wtedy właśnie te gromady szlacheckich „gołodupców” stawały się ważne. To te masy biedoty starali się przekupić zwolennicy przyszłego króla, to im wmawiano, że są ważni i nie gorsi od ważnych osobistości. W innych krajach władza się raczej umacniała, także przez stanowione prawo, u nas władza słabła i osłabiała państwo. Szlachcic na zagrodzie coraz częściej ani myślał podporządkować się komukolwiek.
Ostatnio zirytowałem się czytając informację, jak to w Zielonej Gorze na osiedlowej ulicy nie można położyć asfaltowej jezdni i chodnika. Miasto chce odkupić około 170 metrów z ponad 1,5 hektarowej działki, ponieważ przylega ona do ulicy i potrzebny jest teren do zmieszczenia tam jezdni i chodnika. Jednak właścicielka się nie zgadza. Miasto zatem próbuje działkę o charakterze budowlanym przekształcić w sporej części w rolną, żeby łatwiej dokonać wywłaszczenia, ale przegrywa w kolejnych sądach. Sprawa ciągnie się siedem lat. Zatem nie jest to zależne od partii, która sprawuje władze w kraju lub w mieście.
Ludzie brną po kolana w błocie, a drogi wciąż nie ma. Czterdzieści lat temu, gdy właścicielka działki zaczynała tam mieszkać to było przedmieście, dziś mieszka tam wielu ludzi. Uzasadnienie właścicielki jest takie, że to „jej cały majątek, więc nie odda ani kawałka”.
Niedawno głośna była sprawa budowy zjazdu z autostrady pod Wrocławiem. Historia podobna. Problemy z wywłaszczeniem, ponieważ właściciel nie zgadzał się na proponowane odszkodowanie. W zielonej Górze jednak nie ma mowy o pieniądzach, jest tylko „nie, bo nie”.
Podczas ubiegłorocznej powodzi padło pytanie, dlaczego znów zalane zostało wrocławskie osiedle mieszkaniowe, skoro już po powodzi w 1997 podjęto decyzję o budowie wałów przeciwpowodziowych. Okazało się, ze zgody nie wyrazili właściciele położonych nad rzeką ogródków działkowych. Im zalane raz na kilkanaście lat ogródki nie przeszkadzały. Wał tak.
Mając mieszkanie też kilkakrotnie zetknąłem się z postawą skrajnie obojętną, żeby nie powiedzieć z wrogą, wobec tego, co jest w budynku własnością wspólną. Do pewnego momentu nie sposób było ruszyć z z pewnymi remontami, bo jakaś pani potrafiła powiedzieć „a ja z piwnicy nie korzystam, więc po co naprawiać tam światło”.
A wszystko to dzieje się w myśl wiecznie żywego porzekadła „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. Co prawda dziś już nie szlachcic, ale po prostu Polak. W niedawnej historii mamy piękne przykłady wspólnego działania dla dobra całego społeczeństwa, które doprowadziły w końcu do odzyskania niezależności i demokracji. Jednak to, co w naszych polskich genach jest dominujące to płytki jednostkowy i bardzo krótkowzroczny egoizm wobec dobra wspólnego znany jako postawa „moja chata z kraja”. I tak mamy piękne mieszkania, zadbane w najdrobniejszych szczegółach łącznie z pięknymi i bogatymi drzwiami wejściowymi, za którymi już są slamsy klatki schodowej, brud, zniszczenie – bo to nie moje. Dopóki w naszym kraju nie stanie się powszechne dbanie o wartość wspólną właśnie dlatego, że jest wspólna, tak długo będziemy bez pudła potrafili odróżnić nasz kraj od jakiejś Holandii, Danii, czy Anglii. Po brudzie, bałaganie i zaniedbaniu.

Oceń felieton

21 komentarzy “Polak na zagrodzie”

Możliwość komentowania została wyłączona.