Jon Ronson – urodzony w Walii, pochodzący z rodziny żydowskiej, mieszkający to tu to tam, a piszący zaś po angielsku – jest autorem książki So You’ve Been Publicly Shamed. Tytuł można przetłumaczyć jako Zostałeś publicznie zawstydzony, lecz pasowałoby też słowo napiętnowany. Jednak polski wydawca uważa, że polskiemu czytelnikowi trzeba pewne występujące w książce elementy włożyć do głowy łopatą. Ponieważ książka traktuje w sporej części o mediach społecznościowych, dostała tytuł w postaci tagu #WstydźSię. Tagi w języku polskim są zwykle nieortograficzne i niegramatyczne, choć coraz częściej się pojawiają. Za tytuł polskiego tłumaczenia krecha dla wydawcy jak stąd do bieguna.
Książka Ronsona jest denerwująca, lecz nie sposób się od niej oderwać. Czytając wciąż miałem ochotę polemizować z autorem, choć zapewne on nie miałby ochoty polemizować ze mną. Z wieloma diagnozami stawianymi przez Ronsona kompletnie się nie zgadzam, ale nie o tym dziś zamierzam pisać. Ronson analizuje przykłady publicznego piętnowania i zawstydzania ludzi za czyny lub słowa. Wskazuje często na to, że współcześnie zachowania w internecie przybierają postać linczu pełnego bezrozumnej nienawiści setek tysięcy ludzi.
Nie powinno być dla nikogo niespodzianką, że odczuwamy potrzebę dehumanizacji osób, które skrzywdziliśmy – zanim to zrobimy, w trakcie, a także potem.
Nie da się zaprzeczyć, wszyscy to wiemy i powyższy cytat wydaje się wręcz truizmem. Wiemy doskonale jak faszyzm odczłowieczał Żydów, po to by potem łatwiej wypełnić zadania „ostatecznego rozwiązania”, którego oczekiwał Hitler. Dziś w Polsce mierzymy się z jednej strony z pełnymi nienawiści i pogardy słowami prezesa partii rządzącej, który mówi o gorszym sorcie, elementach animalnych i barbarzyństwie, nawet białe róże trzymane przez jego przeciwników są symbolem nienawiści i głupoty. Z drugiej strony, każda akcja rodzi reakcję, a więc przeciwnikom łatwiej nienawidzić Kaczyńskiego, gdy nazwą go niedojdą, kurduplemm, nienawistnym gnomem. W ten sposób rośnie poziom złości i agresji, który w żaden sposób nie jest kontrolowany przez nikogo. Lub raczej rządzącym się wydaje, że kontrolują, a tymczasem rosną im pod bokiem nacjonalistyczne neofaszystowskie bojówki. Zgodnie z literackim prawem Czechowa, jeśli w sztuce teatralnej wisi na gwoździu dubeltówka, to najpóźniej w ostatniej scenie sztuki musi ona wystrzelić. Ta reguła jest bardziej uniwersalna, niż się niektórym wydaje.
Jednakże są to rozważania ogólne, dla wielu teoretyczne, bo polityka jest gdzieś tam w Warszawie i oglądamy ja w telewizji. Internet spowodował, że pewne zdarzenia zbliżyły się, wkroczyły do naszych domów, ale znów wydaje się nam, przeważnie biernym konsumentom, że to jest jakiś odległy świat, który nie dotyczy naszych czterech ścian. Tym bardziej, że wielu osobom nadal wydaje się, że są anonimowe.
I tu pora na osobistą refleksję. Można stać się obiektem nienawiści tak gwałtownej, że aż trudno to pojąć. Dotyczy to czasem tak specyficznych aspektów rzeczywistości, że trudno to zrozumieć. Na początku bieżącego wieku znalazłem się w bardzo trudnej sytuacji zawodowej. Szkołą, w której pracowałem, zaczęła kierować osoba, z której postępowaniem kompletnie się nie mogłem zgodzić i musiało to w końcu mieć poważne konsekwencje. Kiedyś być może wrócę do sedna sprawy, ale dziś chcę wspomnieć o jednym tylko jej aspekcie. Podczas procesu o zniesławienie, który wytoczyła mi już była zwierzchniczka, wyszło na jaw, że jej zastępczyni (za wiedzą dyrektorki) dopuściła się przestępstwa przeciw dokumentom fałszując tzw. protokolarz. Jest to w każdej szkole dokument zawierający szczegółowy zapis przebiegu rad pedagogicznych oraz podejmowanych podczas nich decyzji. Gdy sędzia usiłował uświadomić panią, że to nie było nic nieważnego, że to przestępstwo i może za nie odpowiedzieć karnie, reakcja była zdumiewająca. Nie pamiętam dziś dokładnie słów, więc nie będę cytować, jednak wyrazista i emocjonalna reakcja tej pani stawiała mnie gdzieś pomiędzy psem a świnią, zwierzęciem, po którym ona się czuła w obowiązku „posprzątać” (w protokole, gdzie były dokładnie przytoczone moje zarzuty wobec dyrekcji). Zatem gdzieś u źródeł tej nienawiści i dehumanizowania wroga tkwi przekonanie o własnej misji, własnej uczciwości i słuszności własnych racji. Tak właśnie było w opisywanym przeze mnie wydarzeniu. Nie potrafiłem wówczas zrozumieć tak gwałtownego wybuchu, ponieważ moje relacje z dyrekcją od początku były wyłącznie służbowe i zdystansowane. I choć ta cała historia zabrała trzy lata z mojego życia, to dla mnie nie była sprawą emocji, a jedynie konsekwencją mojej śmiesznie idealistycznej postawy.
Cóż, warto pamiętać, że im bardziej przedstawiciele „dobrej zmiany” będą przekonani o własnej uczciwości, nieomylności i własnych racjach, to tym skuteczniej będą kiedyś strzelać do przeciwników.