Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Przestrzeń, która kształtuje świadomość

Przestrzeń

Czasem zdarzało mi się zastanawiać nad tym, w jaki sposób przestrzeń mieszkalna kształtuje naszą świadomość. To taka przewrotna trawestacja marksistowskiej tezy, że byt określa świadomość. Najbardziej interesuje mnie – rzecz jasna – moje pokolenie. Rozumiane bardzo szeroko, dzieci urodzone w Polsce po wojnie od końca lat czterdziestych do końca pięćdziesiątych. Warto wiedzieć, że przestrzeń, w której nam przyszło żyć, przeważnie przygotowano znacznie wcześniej, jeszcze przed wojną i nie myślano wówczas o nas.
Nie oszukujmy się – takich, którzy mieli okazję dorastać w willi na Żoliborzu, było stosunkowo niewielu. Większość ludzi zamieszkała w robotniczych domach, często w robotniczych dzielnicach. Niektórzy na tzw. ziemiach odzyskanych – od Gdańska po Wrocław. Czy zastanawialiście się jakie mieszkania budowano przed wojną dla mniej zamożnych ludzi?
W Polsce te najbiedniejsze były nie do pozazdroszczenia. Zwykle dwuizbowe – pokój z kuchnią, czasem dwa pokoje. Świetnie, jeśli była bieżąca woda. Wychodek na podwórku, jak na wsi budki z serduszkiem, kilka dla całego bloku. Takie mieszkania jeszcze w latach 70′ widziałem w Warszawie, na Targówku. Zamożniejsze miały łazienkę i bardzo często również dwa pokoje z kuchnią. Niemcy budowali nieco lepsze mieszkania robotnicze. W zasadzie wszystkie miały bieżącą wodę, ale wychodek był jeden wspólny na półpiętrze dla dwóch, trzech, a czasem nawet czterech mieszkań. Te lepsze mieszkania miały oczywiście łazienkę, zwykle z dużą wanną, a pokoje były znacząco większe.
Całkiem inaczej wyglądało to w niedalekiej Danii, gdzie nawet tanie mieszkania robotnicze były wyposażone w toaletę i rzecz jasna bieżącą wodę. Każdy kraj miał jakieś swoje typowe rozwiązania. W Danii kuchnie zwykle były niewielkie wąskie i jakby wykrojone z pozostałej przestrzeni. W Polsce kuchnie były średniej wielkości, zaś w Niemczech często większe. Jednak wtedy nikt nie myślał o prywatności potomstwa, ani rodziców tak, jak dziś. Jako dzieci wielu z nas dzieliło pokój z rodzeństwem, czasem nawet śpiąc na jednym tapczanie lub rozkładanej wersalce. Lekcje odrabiało się przy wspólnym stole, często w pokoju, który zwykle wszyscy nazywali „stołowym”. Nietrudno zgadnąć dlaczego. Czasami ten pokój był dla całej rodziny pokojem dziennym i dzieci musiały popołudniami dostosować się do oczekiwań rodziców, może dlatego częściej bawiły się na podwórku niż obecnie. Drugi pokój bywał dla całej rodziny sypialnią, a rodzice mieli w nim duże podwójne łóżko.
W opowiadaniu Heinricha Bölla, „Zwierzenia klowna” można znaleźć bardzo symptomatyczny fragment odnoszący się do niektórych problemów związanych z tą zbyt małą przestrzenią mieszkalną.

Zawsze wiedziałem, kiedy Wienekenowie dostawali pieniądze: w piątki; także u Schniewindów i Hollerathów można było poznać pierwszego i piętnastego każdego miesiąca, że mają gotówkę – zawsze wtedy było coś dodatkowego, dla każdego szczególnie gruby plasterek kiełbasy albo kawałek ciasta, a pani Wieneken chodziła w piątek rano do fryzjera, bo wczesnym wie­czorem… no, ty nazwałbyś to składaniem ofiary bogini Wenus.
– Co? – zawołał ojciec. – Nie chcesz chyba powiedzieć… – Zaczerwieniony przyglądał mi się kręcąc głową.
– Owszem, właśnie to chcę powiedzieć. W piątek wieczorem wysyłali dzieci do kina… Przedtem jeszcze wolno im było pójść na lody, tak że co najmniej trzy i pół godziny spędzały poza domem, kiedy matka wracała od fryzjera, a ojciec z tygodniową wypłatą. Wiesz przecież, że mieszkania robotnicze nie są duże.
– Chcesz powiedzieć, że wiedzieliście, dlaczego wysyłano dzieci do kina?
– Oczywiście nie tak dokładnie – odparłem – i właściwie zrozumiałem wszystko dopiero później, kiedy zastanawiałem się nad tym – i dopiero znacznie później stało się dla mnie jasne, dlaczego pani Wieneken była zawsze tak wzruszająco zarumieniona, kiedy wracaliśmy z kina i zabieraliśmy się do sałatki z kartofli.

W Polsce błyskawicznie rosła liczba ludności. W moim sąsiedztwie mieszkała wdowa z czwórką dzieci w dwóch pokojach. Dzieci dużo starsze ode mnie, więc szybko najstarszy syn się ożenił i zamieszkał w tym mieszkaniu z żoną, a po jakimś czasie z dzieckiem. Po jakimś czasie jedna córka wyszła za mąż i wprowadziła się wraz z mężem. Potem pojawiło się kolejne dziecko. Druga córka też miała dziecko, choć w tym wypadku nie było męża. Po kilku latach w dwóch pokojach mieszkało już dziesięć osób. Może to i przykład dość skrajny, ale podobnych przypadków zagęszczenia mieszkań było sporo. W Polsce długo nie budowano nic, wszelkie zasoby w tym zakresie kierując na odbudowę stolicy. Na początku lat sześćdziesiątych rozpoczęła się epoka budownictwa socjalistycznego także na prowincji. Budowano wciąż głównie mieszkania dwupokojowe, na dodatek miały małą kuchnię bez okna, w której z trudem mieściła się jedna osoba. Jako naród zaczęliśmy żyć w permanentnym zagęszczeniu. Dopiero w latach siedemdziesiątych niektórzy zaczęli się wprowadzać do nowych mieszkań, które były już nieco większe. Standardem stały się trzy pokoje, choć rozmiary tych mieszkań często nie przekraczały 50 metrów kwadratowych. Mieszkanie wciąż było dobrem pożądanym i luksusowym. Było komunalne lub spółdzielcza, bardzo rzadko własne. Bardziej przedsiębiorczy rodacy zaczynali budować własne domki. Brali kredyty bankowe, a potem całymi latami starali się wybudować dom przy permanentnym braku wszystkiego, oprócz piasku i wody.
Gdy po roku 1989 gminy przejęły na własność mieszkania komunalne, zaczęły je sprzedawać dotychczasowym lokatorom po bardzo preferencyjnych cenach. Mieszkania zwykle były w bardzo starych budynkach, w znacznym stopniu zdekapitalizowane i wymagające natychmiast drogich remontów. W ten sposób powstała polska klasa posiadaczy mieszkań, które na nowo zaczęły kształtować ich świadomość. Świadomość powiedziała im po latach, że ktoś ich znowu oszukał.

5/5 - (2 votes)