Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Dwa kroki wstecz

Żaden obywatel nie zna pojęcia „za niskie podatki”, z kolei politycy nie znają pojęcia „za wysokie podatki”. Jednym z postulatów ekonomicznych Prawa i Sprawiedliwości jest dodatkowe opodatkowanie sklepów wielkopowierzchniowych. Ma to rzekomo zwiększyć konkurencyjność drobnego handlu w stosunku do wielkich firm. A co to oznacza w praktyce?
Cofnijmy się nieco w czasie. PRL nie rozpieszczał tzw. prywaciarzy. A i tak małych sklepików było pełno. W okolicy, w której mieszkałem, było kilka niewielkich piekarni. Były to typowe rodzinne firmy, w których piekarz piekł chleb, a jego żona stała za ladą w sklepiku. Były to firmy ledwie dające utrzymanie rodzinie, tylko niektórym z nich udawało się rozszerzyć asortyment o ciastka, wypieki okolicznościowe i lody. To te firmy utrzymały się na rynku, gdy nastała gospodarka wolnorynkowa. Podobnie było z małymi sklepikami spożywczymi. W czasach mego dzieciństwa w promieniu kilkuset metrów od domu było osiem niewielkich sklepików spożywczych, które od siebie oddalone były o około 50 – 100 metrów. Sprzedawały podstawowe produkty spożywcze, głównie nabiał, słodycze i pieczywo. To także nie były sklepy przynoszące duże zyski i po 1989 roku prawie wszystkie znikły. Nie znaczy to, że nie ma niewielkich sklepów, ale funkcjonują one na innej zasadzie. Mają szeroki asortyment towarów, często od małych lokalnych producentów i choć ceny mają wyższe, to wygrywają jakością.
Dziś spora część ludzi robi zakupy w dyskontach, a niektórzy wybierają sklepy wielkopowierzchniowe. Jeśli te ostatnie zostaną zmuszone do podniesienia cen, bo tak właśnie skończy się nałożenie dodatkowych podatków, to wzrośnie bezrobocie. Hipermarkety zwolnią pracowników, bo zmniejszy się liczba klientów. Zapewne dyskonty i małe sklepy również nieco podniosą ceny, bo czemu nie? Dla ogółu konsumentów oznacza to zwiększone koszty utrzymania, bo ceny żywności stanowią nadal sporą część rodzinnego budżetu.
Bardzo podobne jest to do sytuacji w rolnictwie przed laty. Od czasów feudalnych w Polsce powszechne były małe gospodarstwa rodzinne. Parę hektarów z ledwością dawało utrzymanie rodzinie. Gospodarstwa takie charakteryzowały się małą wydajnością pracy i małym zyskiem. Z reguły członkowie rodziny okresowo musieli wynajmować się do pracy, by zdobyć środki potrzebne na towary, który w gospodarstwie nie produkowano. Zwiększenie zysków było możliwe tylko przy zwiększeniu areału i zatrudnieniu – przynajmniej sezonowo – pracowników. Taki model gospodarki rolnej doskonale opisał Reymont w powieści „Chłopi”. Po Drugiej Wojnie Światowej Polska była jedynym krajem socjalistycznym, w którym nie udała się przymusowa kolektywizacja rolnictwa. Miało to dobre skutki w okresie PRL, ponieważ dzięki temu drobnotowarowa gospodarka rolna mogła wypełnić braki w zaopatrzeniu ludności, a niewielkie rodzinne gospodarstwa zdobyć dodatkowe dochody. Jednak po roku 1989 szybko okazało się, że mała produktywność sukcesywnie eliminuje te gospodarstwa z rynku pomimo, że politycy, wbrew zdrowemu rozsądkowi, starali się opóźnić polskie rolnictwo na drodze do gospodarki wyspecjalizowanej o dużej wydajności. Dopiero wejście do Unii Europejskiej postawiło kropkę nad i.
Z tego względu pomysły ekonomiczne promujące mało efektywne rozdrobnienie przedsiębiorstw, powinny zdecydowanie należeć do historii XIX wieku, a nie do współczesnych rozwiązań na przyszłość. Tak samo jak PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele.

Oceń felieton