Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Po apokalipsie

Czy wizja apokalipsy w trylogii Pauliny Hendel „Zapomniana księga” ma sens? Czy nie jest taką tylko umowną baśnią dla nastoletnich czytelników? Nie chciałbym, aby taka wizja się ziściła, ale warto sobie uświadomić, że niektóre katastroficzne scenariusze nie są wcale tak niemożliwe, jak się wielu ludziom wydaje.

Naukowcy przyznali, że w 2012 roku Ziemia była na skraju katastrofy, która zmieniłaby nasze życie. 23 lipca na Słońcu doszło do prawdopodobnie najpotężniejszego zarejestrowanego do tej pory rozbłysku. Wyrzucony w tym procesie materiał osiągnął prędkość 3 tys. km/h, czyli przemierzał przestrzeń czterokrotnie szybciej niż po typowym rozbłysku. Gdyby chmura plazmy uderzyła bezpośrednio w Zieloną Planetę, wrócilibyśmy do okresu średniowiecza.
Naukowcy badający zgromadzone dane doszli do wniosku, że rozbłysk słoneczny sprzed dwóch lat mógł być znacznie większy niż burza magnetyczna z 1859 roku, która spowodowała awarie sieci telegraficznych w całej Europie i Ameryce Północnej. Wywołana wówczas zorza polarna widoczna była nawet na Karaibach.

W drugiej połowie XIX wieku ludzkość w niewielkim stopniu korzystała z prądu, zaś zaawansowanych urządzeń elektronicznych nie było wcale. Dziś niewątpliwie mielibyśmy poważny problem. Katastroficzny film „2012”, który ma zobrazować apokalipsę wywołaną naturalną działalnością Słońca, zawiera scenę pokazującą, że jedynym samochodem, który dał się odpalić był stary rzęch z lat 50′ z ręczną skrzynią biegów.
Czy można sobie wyobrazić broń o podobnym działaniu jak rozbłyski słoneczne. Można. I wcale nie jest pewne, czy taka broń na pewno nie istnieje. Szczególną pokusą byłoby użycie takiej broni przez państwa o mniejszym stopniu poziomu życia. Totalny blockaut na pewno sparaliżowałby życie w USA i większości krajów Europy. Mniej dokuczliwy byłby dla części Rosjan, jeszcze mniej dla Chińczyków, a prawie niezauważalny dla mieszkańców Korei Północnej.
Taka broń zniszczyłaby wszystkie zaawansowane systemy elektroniczne. I nie ma przesady w tym, że cofnęłaby nas do średniowiecza w sensie technologicznym. Oczywiście mamy wiedzę, która dość szybko pozwoliłaby odbudować cywilizację, ale…
Co będzie wtedy, gdy świat zdziesiątkuje pandemia zabójczej grypy? Niemożliwe? Ależ możliwe. Grypa zwana hiszpanką zdziesiątkowała ludność świata bardziej niż Pierwsza Wojna Światowa. Umarło wówczas 100 milionów ludzi (brak jest szczegółowych danych, więc jest to liczba szacunkowa).

Pandemia przetoczyła się w okresie 12 miesięcy w latach 1918-1919, w trzech osobnych falach, przez Europę, Azję, Afrykę i Amerykę Północną. Żadna część świata nie została oszczędzona, chociaż Australia, dzięki wprowadzeniu szczelnej blokady transportu morskiego ustrzegła się zawleczenia grypy aż do 1919 roku (kiedy nie była ona już tak zabójcza). Wiosną 1918 roku wystąpiła pierwsza fala pandemii. Była ona wysoce zakaźna, ale nie powodowała znacznej śmiertelności. Druga fala, która rozpoczęła się we wrześniu 1918 roku, odznaczała się niezwykle wysoką śmiertelnością, trzecia nastąpiła w 1919 r.

A trzeba pamiętać, że struktura społeczno-gospodarcza była zupełnie inna. Po zakończeniu Pierwszej Wojny miasta polskie były zamieszkane przez około 24% ludności, dzisiaj przez ponad 60%. Obszar jednego kilometra kwadratowego zamieszkuje ponad tysiąc osób. Nie chorujemy jednak masowo i nie umieramy na grypę, bo mamy prąd, bieżącą wodę, wanny i prysznice, lekarzy i lekarstwa. Nie bez powodu jednak władze wszystkich krajów panikują, gdy pojawia się zagrożenie tzw. ptasią grypą (ten sam szczep, co hiszpanka). Jeśli bowiem ktoś już zachoruje, to rokowania są bardzo kiepskie. A teraz wyobraźmy sobie to samo, ale właśnie zniknął prąd, nie ma bieżącej wody w miastach, a liczba źródeł i studni jest żałośnie niewystarczająca.Brak higieny, brak możliwości kwarantanny, kompletny brak sprzętu medycznego i lekarstw. Jak by się to skończyło? Paradoksalnie większe szanse przeżycia mieliby ludzie na wsi, szczególnie w małych miejscowościach, tam gdzie dziś są gorsze warunki życia.
A władza? Jakiś rząd, policja wojsko? Niestety bardzo prawdopodobne jest, że w sytuacji masowego wyludniania się i braku komunikacji na wyludnionych terenach jakiekolwiek rządy przestałyby istnieć bardzo szybko. Warto bowiem sobie uświadomić, że władze potrzebne są nam głównie dlatego, że potrzebny jest nam jakiś porządek społeczny, stabilizacja i bezpieczeństwo, gwarancja trzymania się jakichś zasad. Jeśli władza nam tego nie zapewni, to zwyczajnie jej nie potrzebujemy. Zatem w sytuacji postapokaliptycznej pojawiłyby się właśnie małe wspólnoty z silnym i zapewniającym prawdopodobieństwo przeżycia przywódcą. Jakie znaczenie bowiem mógłby mieć rząd centralny w Warszawie, jeśli skuteczność takiego rządu jest żadna, a możliwość łączności z nim liczy się w dniach lub tygodniach.
Warto też dodać, że pierwsze lata życia po apokalipsie skupiałyby się głównie na możliwości przetrwania. Potem dopiero ludzie zaczęliby myśleć o odzyskaniu swojej cywilizacji. Jednak nie byłoby to proste, bo zacząłby się proces degeneracji wiedzy w kolejnych pokoleniach. Przedstawił to bardzo sugestywnie Jack London w „Szkarłatnej dżumie”. Nie ma powodów by w to wątpić. Łatwo sobie wyobrazić, że umiejętność upolowania jelenia byłaby cenniejsza niż umiejętność czytania.

Czy globalna katastrofa jest niemożliwa? Jeszcze niedawno dominował optymizm. Związek Radziecki upadł, skończyła się zimna wojna, znikła żelazna kurtyna. Polska dołączyła do NATO i Unii Europejskiej. Wojna światowa dziś wydawała się koszmarnym, lecz na szczęście nierealnym snem. Jednak w ciągu ostatnich paru lat wiele się zmieniło. Obecne wydarzenia na świecie nie nastrajają już tak optymistycznie. Coraz częściej można mieć wrażenie, że ludzkość powoli zapomina lekcję dwóch tragicznych wojen światowych. Budzi się nietolerancja, nacjonalizm, krótkowzroczny egoizm. Budzą się śpiące od lat demony.

A może grozi nam zagłada atomowa? Niedawno pisałem w kontekście tzw. tarczy o ewentualnych konsekwencjach dla mojego regionu w przypadku wojny. Broń atomowa jest groźna, bo powoduje konsekwencje liczące się w setkach lat, ale wbrew katastroficznym wizjom z lat 60′ ubiegłego wieku, atom nie zniszczy Ziemi. Dawne wyliczenia mówiły, że zgromadzone ładunki są w stanie zniszczyć planetę, gdyby zostały zdetonowane wszystkie naraz. Dziś wiemy, że nie zostaną, zaś każda ze stron będzie wolała skutecznie użyć bomb o mniejszej sile rażenia. Z drugiej strony wiadomo też, że wiele państw pracuje nad innymi rodzajami broni, w tym właśnie nad tymi, które unieszkodliwiałyby broń przeciwnika, a stąd już całkiem blisko do wizji opisanej przez autorkę „Zapomnianej księgi”.

Oceń felieton