Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Wojna polsko-polska

Stan wojenny zastał mnie w Słupsku. Jak zwykle na weekend przyjeżdżałem do domu po jakieś zapasy i czystą bieliznę. Obudził mnie ojciec, włączając telewizor, w którym zamiast normalnego teleranka można było zobaczyć Jaruzelskiego.

Jaruzelski w czarno-białym telewizorze
Jaruzelski w czarno-białym telewizorze

Tego dnia od razu wróciłem do Tuchomia, była zima, padał śnieg, część autobusów odwołano, więc dopiero wieczorem dotarłem na miejsce. Na drugi dzień okazało się, że zajęcia w szkołach zostały odwołane, a niektórych nauczycieli powołano do ROMO (rezerwowe oddziały MO), kilka dni później znów jechałem do Słupska mając powołanie do jednostki wojskowej w Ustce. Na szczęście była to jednostka kadrowa i skończyło się na wydaniu munduru. Musiałem oczywiście wrócić do Tuchomia, aby od miejscowych władz dostać przepustkę pozwalająca mi na czasowe przebywanie w Słupsku. Skoro nie było lekcji, siedzenie w Tuchomiu byłoby bezsensowne.
Zdążyłem się tylko dowiedzieć, że szkolna komórka PZPR wystąpiła o podjęcie kroków przeciw mnie, ponieważ w ramach przedmiotu Wychowanie Obywatelskie mówiłem uczniom o „Solidarności” i o Katyniu. Jadąc na święta do domu, zabrałem ze sobą numery prenumerowanego przeze mnie tygodnika „Solidarność”, bo pomyślałem sobie, że kto wie, czy lokalnym oszołomom nie przyjdzie w czasie mojej nieobecności jakiejś rewizji robić, a szkoda byłoby to stracić.
Pojawił się jeszcze jeden problem. Rok wcześniej, gdy byłem w wojsku i przenoszono mnie z Morąga do Stargardu Szczecińskiego, dowcipni koledzy wpakowali mi do plecaka kostkę trotylu, która jakoś tam nie została wykorzystana podczas zajęć wojskowych. Zauważyłem to w domu i wyjąłem ją. Teraz koniecznie coś z tym trzeba było zrobić. Co prawda, ryzyko rewizji było prawie żadne, bo nikt z rodziny w poważną działalność się nie angażował. Jednak w razie czego, to żartów by nie było. Powędrowałem więc na spacer i trefną kostkę wrzuciłem do rzeki.
Po Nowym Roku wróciłem do Tuchomia i do pracy. W związku z nieobecnością niektórych kolegów, godzin lekcyjnych miałem więcej niż zwykle i pamiętam, że było to męczące. Jakiś czas później znajomy ostrzegł mnie, że na mój temat rozmawiano na posiedzeniu władz gminy i żebym uważał, co mówię. Kilka miesięcy później dowiedziałem się, ze pojechała partyjna delegacja do słupskiego kuratorium. Zapewne chcieli wykazać się czujnością klasową. Na ich zarzuty kurator odpowiedział im: „gdybyśmy zwolnili wszystkich nauczycieli, którzy nie kochają Polski Ludowej, to kto by uczył?” i to zamknęło sprawę. Nie miałem pojęcia nawet, jakie czarne chmury się nad moją głową zbierały.
Wszystko powoli wracało do normy. Na początku marca nawet urządzono w szkole imprezę z okazji Dnia Kobiet. Z jednym z kolegów załatwiliśmy z kierowniczką restauracji parę butelek wódki, a był to wówczas towar niezwykle deficytowy. Impreza była rozwojowa, więc ze szkoły przeniosła się do mieszkania jednej z nauczycielek i później koło trzeciej w nocy w kilka osób wracaliśmy powoli się rozchodząc do domów. Obowiązywała wówczas jeszcze godzina policyjna, więc na odgłos jadącego samochodu wszyscy raźnie wskoczyli do rowu wypełnionego resztkami śniegu i błotem.
Ubocznym efektem stanu wojennego było to, że poglądy ludzi się spolaryzowały i odkryły się ich prawdziwe postawy. To w jakiś sposób przełożyło się na wiele kolejnych lat, bo wiadomo było już jak te osoby się mogą zachowywać w różnych innych sytuacjach. W kwietniu 1982 roku wreszcie udało mi się w bytowskim sklepie meblowym kupić komplet wypoczynkowy za 40 tysięcy złotych i wreszcie spałem nieco wygodniej. To był jedyny pozytywny aspekt stanu wojennego, który pamiętam.