Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Let the music play

Muzyka pojawiła się w moim życiu wraz z dorastaniem. Była oknem na świat. Była kaftanem bezpieczeństwa.
Gdy cały świat szalał na punkcie The Beatles, byłem jeszcze za młody. Wkrótce potem doceniłem urok piosenek takich jak Girl lub Michelle były to urocze pościelówy na wszelkiego rodzaju potańcówki i prywatki, słowo dyskoteka było wówczas neologizmem.
Nowe trendy, nowe utwory docierały do Polski dłużej niż w czasach Chopina jego nuty. Moje nastoletnie życie początkowo zdominowane było więc przez muzykę sprzed kilku lat. Na pierwszym miejscu niewątpliwie była grupa Deep Purple.



Intelektualne ambicje młodego licealisty nie kończyły się jednak na tym, co modne. Nie można pominąć muzyki klasycznej. Na pierwszy koncert namówił mnie kolega z klasy. Wiem, że to była Pasja według Świętego Mateusza Bacha. Kompletny falstart. Po kwadransie zacząłem zasypiać, po pół godziny chciałem zeżreć swój zegarek, a po godzinie gotów byłem wyć do księżyca. Troszkę lepiej wypadło uczestnictwo w koncertach pianistycznych. W Słupsku odbywał się wówczas cyklicznie Festiwal Pianistyki Polskiej, na który przyjeżdżały największe sławy polskiej muzyki poważnej. Prowadził te koncerty Jerzy Waldorff, który ze swym jamnikiem Puzonem pomieszkiwał w hotelu Zamkowym. Zdarzało się nam z kolegą urwać z lekcji wczesną jesienią, aby Waldorffa spotkać na spacerze i mieć okazję zamienić kilka słów. Jednak prawdziwie ogromne wrażenie wywarła na mnie dopiero z rozmachem wystawiona w poznańskiej operze Aida Verdiego. Niewątpliwie ogromny udział w tej fascynacji miał Marsz Triumfalny z tej opery.
Trzeba wiedzieć, że w okresie PRL nawet najwięksi artyści jeździli po kraju z tak zwanymi chałturami. Dziś żaden porządny koncert nie odbędzie się w stutysięcznym Słupsku, bo artyście się nie opłaca. Wówczas muzycy filharmonii, śpiewacy operowi, soliści, a nawet wykonawcy muzyki popularnej byli zatrudnieni na jakichś etatach i zgodnie z rozdzielnikami ministerstwa kultury dostawali jakieś żałośnie śmieszne pieniądze. Jedynym sposobem sensownego zarobku były koncerty wyjazdowe. Artyści podpisywali wówczas specjalne umowy z lokalnym biurem estradowym. Społeczność takiego Słupska miała wspaniały koncert, a artyści porządny zarobek. W ten sposób trafiłem któregoś razu na koncert muzyki Chaczaturiana.



Jednak prawdziwą miłością obdarzyłem soul. Nie był to gatunek muzyki szczególnie w Polsce popularny. Muzycznie trudny, kulturowo obcy. Widać ja również byłem kulturowo obcy. Moim idolem stał się Stevie Wonder.
Pewnego razu dostałem od rodziców nieco dolarów na kupno porządnych ciuchów w Pewexie. Trzeba pamiętać, że przeciętna ówczesna pensja była warta jakieś dwadzieścia dolarów na tzw. czarnym rynku, czyli można za nią było kupić jedną parę prawdziwych jeansów. Pojechałem do Gdańska i tam pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy była piękna zafoliowana płyta Music in my Mind Stevie Wondera. Kupiłem ją. Kosztowała tyle co spodnie. Reszta niech będzie milczeniem.