Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Mgła

Jesień to w naszym kraju pora melancholijna. Melancholia brzmi lepiej niż depresja, więc zostańmy przy tym określeniu. W listopadzie i grudniu jest zwykle deszczowo, chłodno i mgliście. Jeśli wstajesz rano i nie widzisz zza mgły budynków na przeciwko, to nie jest przyjemnie. Kiedyś to była tylko mgła, dziś prawie na pewno jest to trująca mgła.

Świętujemy dziś? Nie. Obchodzimy? Też nie bardzo. Wspominamy dziś Wielki Londyński Smog, który pojawił się nad tym miastem sześćdziesiąt sześć lat temu. W wyniku zatrutego powietrza zmarło wówczas koło dwunastu tysięcy osób. Dzisiaj, gdy nad dowolnym miastem pojawia się mgła, mamy powody, by się lękać.

Nie jest przyjemnie, gdy słyszymy w mediach faceta pełniącego rolę prezydenta naszego kraju i on mówi, że w imię obrony górnictwa gotów jest na poświęcenie blisko 40 tysięcy ludzi umierających w Polsce z powodu smogu każdego roku. Tak wiem, powiedział to innymi słowami. Ale znaczenie jego wypowiedzi jest oczywiste. Ktoś szyderczo napisał, że organizowanie szczytu klimatycznego w Polsce, w Katowicach, to jak organizowanie konklawe w burdelu. Biorąc pod uwagę współczesną opinię o Kościele Katolickim, to już nie jest tak szokujące. Ja bym rzekł raczej, że to raczej jak zorganizowanie kolacji zjazdu wegetarian w Burger Kingu.

Polskie wystąpienia na tym szczycie oznaczają zresztą plucie prosto w twarz wszystkim, którzy chcieliby, żeby decydenci wreszcie zrozumieli, że świat znalazł się w sytuacji podbramkowej. Polska zmierza do likwidacji wiatraków, plotki mówią, że i do elektrowni wodnych chcą się nasze władze dobrać. W obronie górnictwa polskiego zapewne. Tak samo jak w obronie górnictwa zwiększono import węgla z Rosji już blisko o 100% w stosunku do lat, gdy rządziła koalicja PO-PSL. Ponad trzydzieści lat temu naukowcy amerykańcy bili na alarm, że „płynąca mlekiem i miodem” Kalifornia zmieni się w pustynię, jeśli władze nie zmienią polityki środowiskowej. No i doczekaliśmy się. Czterdzieści lat temu zastanawiano się, czy Jezioro Aralskie nie powinno zostać zakwalifikowane jako morze ze względu na swą wielkość. Naukowcy radzieccy nie mówili o zagrożeniach jakie niesie ze sobą nieodpowiedzialna polityka środowiskowa. Jak któryś próbował, to lądował w gułagu. Dziś po Jeziorze Aralskim zostało jedynie brudne bajoro. A jednocześnie mamy do czynienia z niezaprzeczalnym topnieniem lodowców, które podwyższy poziom mórz. Niektóre wyspy znikną z powierzchni. A w skrajnym przypadku za trzydzieści lat będę mieszkał nad kanałem i prosto z okna schodził do gondoli, bo moje miasto może zostać zalane do poziomu pierwszego piętra.

Jest jednak niewielka szczypta optymizmu. Zapewne do tego czasu już umrę.

5/5 - (1 vote)