Gdy w roku 2000 Jörg Haider ze skrajnie nacjonalistycznej (żeby nie powiedzieć neonazistowskiej) Austriackiej Partii Wolnościowej wszedł do rządu kanclerza Schüssela, Unia Europejska zastosowała bojkot wobec Austrii. Jörg Haider później rozbił się po pijaku służbowym autem wracając z gejowskiego klubu, co jest dostatecznie mocnym argumentem, by nie ufać skrajnym konserwatystom wycierającym sobie gębę religią i tradycją. Sama partia przeszła potem lifting wyzbywając się oficjalnie nazistowskich poglądów. O ile wcześniej poglądy negujące holokaust były w tej partii trendy (Barbara Rosenkranz), o tyle później już za takie poglądy z partii wyrzucano (Susanne Winter). Taka zmiana pomogła nacjonalistycznym konserwatystom znów znaleźć się wśród rządzących po wyborach w 2017 roku.
Dziś nikomu już nie przyszłoby do głowy bojkotować Austrię w sytuacji, gdy znacznie poważniejsze kłopoty sprawiają równie niewielkie Węgry. Viktor Orban to polityk trochę za młody, by stać się gwiazdą opozycji antykomunistycznej, ale w sam raz na tyle dorosły by podnieść publicznie kwestę usunięcia wojskowego kontyngentu radzieckiego z Węgier w czasie, gdy taki wniosek nie groził już wywiezieniem na Syberię. Ponieważ komunistyczna bestia straciła już w 1989 roku wszystkie zęby, więc przy okazji Orban zażądał też wolnych wyborów. Wolne wybory sprzykrzyły mu się, gdy najpierw przez cztery lata kierować musiał koalicyjnym rządem, który uwierał go jak wykrochmalone gacie, a potem musiał przeżyć osiem chudych lat w opozycji. Wtedy zapewne sobie obiecał, że jeśli wygra, to zapewni sobie wygraną dożywotnią.
Politolodzy do dziś mają problem ze zdefiniowaniem Orbana, zaczynał bowiem w okopach liberalnej prawicy, a po latach jego partia Fidesz plasuje się wśród prawicowych konserwatystów. Tymczasem Orban to pragmatyk, kocha władzę i przybierze taki kostium, jaki będzie trzeba, by tę władzę utrzymać. Rzecz jasna – jak każdy autokrata – chciałby, żeby lud go kochał, ale jako realista woli sobie zapewnić tyle władzy, by móc powsadzać do więzień tych, którzy go nie kochają. Ponieważ Węgry są niewielką plamką na mapie Europy, politycy Europy pozwolili Orbanowi hasać, tym bardziej, że nie był początkowo tak kontrowersyjny jak Jörg Haider. Gdy Orban stał się źródłem poważniejszych problemów, było już za późno. Do krajów negujących zasady demokracji dołączyła Polska pod wodzą kolejnego prawicowego prosiątka, czyli Jarosława Kaczyńskiego, a nacjonalistyczne partie w Europie rozpychają się na scenie politycznej prawie każdego kraju.
Pobłażliwość wobec Orbana, który nie tylko łamie reguły demokratycznego państwa prawa, ale też traktuje przynależność do Unii instrumentalnie, jednocześnie flirtując z Putinem, to poważny problem. Dawno zapomniał o swym postulacie wyprowadzenia wojsk radzieckich z Węgier. Dziś uzależnia Węgry od Rosji energetycznie. Łamie zasady praworządności, uniemożliwia działalność organizacji pozarządowych i staje się wraz ze swą partią coraz bardziej rasistowski i antysemicki. Czy niespełna dwadzieścia lat temu Unia pozwoliłaby na takie zachowania w Austrii?
Czy to się komuś podoba, czy nie – Unia Europejska wchodzi w fazę głębokiego kryzysu. Gdy ze stanowiska odejdzie Tusk, który trzyma „starą” i „nową” Unię w takiej fastrygowanej jedności, nieunikniony stanie się powolny regres. Najpierw powstanie Unia strefy euro, a potem stopniowe odsuwanie łamiących prawo krajów Europy Wschodniej. Znajdzie się w końcu pretekst by przywrócić kontrolę na granicach z nowymi członkami Unii i w ten sposób skurczy się także strefa Schengen. Dzieci dzisiejszych trzydziestolatków z Polski opowieści o podróżach bez paszportów i wiz będą traktowały jak opowieści o utraconym raju. Miłe, ale nie do końca realne.