Po Drugiej Wojnie Światowej liczba Żydów w Polsce drastycznie się zmniejszyła w wyniku holokaustu, ale też w wyniku migracji. Spora część obywateli pochodzenia żydowskiego, którym udało się znaleźć w krajach zachodnich, nie wracali przerażeni komunizmem, inni emigrowali, póki jeszcze mogli. W holokauście życie straciły miliony ludzi, a wśród nich przede wszystkim ci, którzy bardziej przywiązani byli do swojej religii, języka i kultury. Po wojnie cały ten, charakterystyczny dla małych miasteczek, folklor żydowski zniknął. Zniknęły synagogi, najczęściej zburzone podczas wojny i nikogo nie odbudowywane. Z krajobrazu znikały też żydowskie cmentarze, niestety często niszczone już po wojnie.
Nowa władza postanowiła zmienić Polaków na wzór człowieka radzieckiego, dlatego ze zdwojoną energią budowano ośrodki przemysłowe, zaludnione tysiącami mieszkańców wsi, dlatego też tępiono regionalizmy i niszczono ślady żydowskie i niemieckie (na tzw. ziemiach odzyskanych). W ciągu dziesięciu zaledwie lat udało się to nad wyraz skutecznie. Polak po 1945 roku stał się Polakiem ogólnie, niespecjalnie przywiązanym do lokalnego środowiska, także dlatego, że to środowisko często zostawił na wschodzie, który należał obecnie do Związku Radzieckiego. Gdy migrował ze wsi do miasta, starał się pozbyć wiejskich nawyków, aby zostać „miastowym”, co w praktyce oznaczało nijakim. Ludzie migrowali dość powszechnie na przyznane Polsce po wojnie Pomorze, Dolny Śląsk, czy Lubuskie. Własne środowisko rodzinne i sąsiedzkie, przez Niemców zwane heimatem, przestawało mieć dawne znaczenie. Polacy żyli w większych społecznościach, które były ze sobą luźno związane – praca, szkoła, a rodzina często się ograniczała do kilku najbliższych osób we wspólnym mieszkaniu.
To oznaczało, że pewien zespół zasad i prawd życiowych dawniej przekazywanych z pokolenia na pokolenie, teraz był elementem wpływu znacznie większej grupy społecznej w szkole lub zakładzie pracy. Warunki polityczne, szczególnie w okresie stalinowskim, nie sprzyjały otwartości. Władza zresztą i później promowała trzymanie języka za zębami. Zatem w zakresie wielu dziedzin ludzie skazani byli na domyślanie się, co jest społecznie dozwolone, a co może skutkować nieprzyjemnymi konsekwencjami. A to oznaczało publiczne ukrywanie wielu swoich przekonań. W psychologii nazywa się to pluralistyczną ignorancją.
Zjawisko to występuje za każdym razem, gdy ludzie ukrywają swoje prawdziwe myśli i uczucia z powodu przesadnej obawy przed dezaprobatą społeczną. Powstały w ten sposób rozdźwięk między prywatnymi myślami a publicznymi zachowaniami wzmacnia fałszywą normę, co sprawia, że ludziom jeszcze trudniej jest wyrazić, co naprawdę myślą i czują. W rezultacie grupa jako całość pozostaje nieświadoma swoich rzeczywistych przekonań. („Najmądrzejszy w pokoju”, Thomas Gilovich, Lee Ross)
Po wojnie, w ocenie polityków i szeroko rozumianych elit, jakiekolwiek przyznawanie się do antysemityzmu, byłoby pewnego rodzaju stawaniem po stronie Hitlera, co – zważywszy na ogrom krzywd poczynionych przez faszyzm Polakom – uważano za niestosowne. Zatem za wyjątkiem epizodu z roku 1968, który oficjalnie zresztą nie był skierowany przeciw Żydom, jako takim, ale przeciw syjonizmowi, treści antysemickie nie pojawiały się w oficjalnym obiegu. O Żydach najlepiej było nie mówić wcale, z wyjątkiem oczywiście rocznicowych wzmianek o obozach śmierci, krematoriach i zbrodniach hitlerowskich, a także wspomnień o Powstaniu w Gettcie Warszawskim. Dla wielu ludzi, szczególnie urodzonych już po wojnie, stawało się oczywiste, że jakiekolwiek negatywne opinie o Żydach mogą się spotkać ze środowiskową dezaprobatą. Taka osoba mogła zostać nawet w jakiś sposób napiętnowana. Nie mówiło się o Żydach w radio, telewizji, nie pisano w gazetach, nie mówiono o tym w szkole, ani w pracy. Jeśli nawet ktoś uważał dowcip o uciekaniu Żydów z obozu przez komin za śmieszny, to podzielił się nim tylko w gronie najbliższej rodziny lub przyjaciół z obawy przed publicznym napiętnowaniem.
Ponieważ antysemityzm ukrył się w gronie wyłącznie zaufanych ludzi, nastąpiło powszechne sprzężenie zwrotne. Polacy byli przekonani, że antysemityzm jest postawą skrajną i dotyczącą niewielkiego marginesu populacji.
Gdy w 1989 roku zmieniły się warunki polityczne, a za niewygodne dla władzy wypowiedzi nic już nie groziło, pojawili się ludzie, którzy swe antysemickie przekonania zaczęli głosić w sposób jawny. Pewne sygnały takich postaw pojawiły się już w latach osiemdziesiątych, gdy powstało Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald” reżysera Bohdana Poręby. Ocena zjawiska była trudna, ponieważ z jednej strony Poręba stworzył film „Hubal” przywracający świadomości społecznej jedną z ważnych postaci historycznych, z drugiej strony ludzie z jego środowiska (np. Ryszard Filipski) wiązali się w jakieś dziwne teorie, współpracując z władzami podczas stanu wojennego, a antysemityzm, choć do roku 1989 skrywany, był częścią ich ideologii. Jedną ze znanych po upadku PRL postaci był niejaki Bolesław Tejkowski, nazywany nieraz złośliwie naczelnym antysemitą Polski. Nadal jednak postawy antysemickie nie przedostawały się do głównego nurtu polityki. Gdy Wałęsie przytrafiło się powiedzieć na ten temat coś głupiego, szybko został skłoniony do przeprosin i skorygowania wypowiedzi. Zatem wciąż zjawisko pluralistycznej ignorancji trzymało Polaków w przekonaniu, że antysemityzm jest zjawiskiem marginalnym w naszym kraju. W miarę pojawiania się rozmaitych bytów w rodzaju Młodzieży Wszechpolskiej lub Organizacji Narodowo-Radykalnej, zaczęto mówić, że antysemici są nieliczni, ale krzykliwi. Nikomu nadal nie przyszło do głowy, że skala zjawiska jest zupełnie inna, a powszechna opinia nie jest zgodna z prawdą.
Dopiero upowszechnienie się internetu, możliwość anonimowego często komentowania, a potem powstawanie wirtualnych środowisk o różnym zabarwieniu ideologicznym, uświadomiło wiele osób, że nie są sami. Że jest wielu innych, których śmieszą antysemickie dowcipy, że są inni, którzy uważają Żydów za źródło zła na świecie, a ponieważ ludzie pamiętający wojnę należą dziś do mniejszości, to usprawiedliwianie nazizmu lub gloryfikacja Hitlera nie wydają się już tak straszne ludziom, dla których przemoc jest tylko interesującą rozrywką stadionową lub wirtualną w grach. Powoli zaczęło się okazywać, że antysemitów w kraju bez Żydów jest więcej niż ktokolwiek kiedykolwiek sądził. A skoro Żydów realnych jest tak mało, to zapewne się ukrywają, więc zaczęto tropić, gdzie i pod jakimi nazwiskami. Niestety, przez ostatnich kilkanaście lat polskie elity polityczne i kulturalne nie zrobiły nic poza ostentacyjnym lekceważeniem zjawiska. Dziś, gdy partia rządząca – łamiąc prawo – szuka poparcia, kokietując środowiska skrajnie niebezpiecznych chuliganów stadionowych, nacjonalistów i neofaszystów, jest to zabawa odbezpieczonym granatem, który wybuchnie na pewno, tylko jeszcze nie wiemy kiedy.
PS. Dziękuję Beacie, za podsunięcie książki, która pozwoliła mi nazwać to, co już od dawna krążyło mi po głowie. 😉