Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Zamieszkaj w kurniku

Jak mieszkać na powierzchni mniejszej niż 50 metrów kwadratowych? Każdy, kto urodził się w PRL będzie to lepiej lub gorzej pamiętał. Po wojnie kraj był zniszczony, a problem mieszkań, który się wtedy pojawił, nie został rozwiązany do dzisiaj. Warunki klimatyczne nie pozwalają nam mieszkać w slumsach z kartonu lub blachy falistej, gdyby było inaczej, zapewne bylibyśmy krajem kartonowych domków. Przedwojenne (także poniemieckie na ziemiach „odzyskanych”) mieszkania najczęściej dzielono na kilka mniejszych, z wyjątkiem tych o niższym standardzie i rozmiarach, które były mieszkaniami robotniczymi. Jednak jeszcze w latach sześćdziesiątych jeśli na osobę przypadało więcej niż 5 metrów kwadratowych, urząd kwaterunkowy mógł dokwaterować dodatkowego lokatora. Zwykle się tak nie działo, ludzie mieli dzieci, więc ta groźba nie była realna. Jednak w przypadku np. bezdzietnego małżeństwa żyjącego w dwóch pokojach z kuchnią sprawa mogła wyglądać zupełnie inaczej. Oczywiście przez cały czas PRL władze intensywnie rozwiązywały problem mieszkaniowy, budując nowe bloki z bardzo malutkimi mieszkaniami. W tzw. okresie gomułkowskim zmieniono nawet normy, by można było budować mieszkania z „ciemną” kuchnią. Inaczej mówiąc – bez okna.
Jednym słowem mieszkanie w pokoikach, w których zaledwie mieścił się jakiś tapczan do spania, było w naszych warunkach normą. W Europie Zachodniej wyglądało to całkiem inaczej. Najmniej przejmowano się kwestią metrażu w ciepłych południowych krajach. Jednocześnie też struktura mieszkań była inna. W Hiszpanii charakterystyczne było patio otoczone pozostałymi pomieszczeniami, w Grecji często centralną funkcję spełniał przydomowy ogród lub taras. W chłodniejszym klimacie centralnym punktem spotkań rodzinnych był tzw. living room łączący funkcje jadalni oraz pokoju do wypoczynku, w późniejszych latach również pokoju telewizyjnego. Członkowie rodziny mieli swoje własne pokoje – sypialnie i dotyczyło to również rodziców. W Polsce Ludowej salon był równocześnie sypialnią rodziców, a mało wygodna wersalka ich łóżkiem.
Jeszcze inaczej było w Stanach Zjednoczonych. Tam przeciętny dom znajdujący się zwykle na przedmieściach miał ponad 200 metrów kwadratowych. Miał osobne pomieszczenia gospodarcze – pralnię, suszarnię, garaż i pokoje dla wszystkich. Rzecz jasna była też jakaś część populacji mieszkająca w budynkach wielorodzinnych, jednak nie bez przyczyny ogromne miasta amerykańskie to rozległe powierzchniowo osiedla mieszkalne składające się z jednorodzinnych domów. Nie wszyscy jednak korzystali z tego amerykańskiego dobrobytu. Stevie Wonder w piosence „Big Brother” śpiewał: we live in a house the size of a matchbox. Getta murzyńskie dalekie bowiem były od tego amerykańskiego ideału.
Dziś amerykański ideał mieszkania zmienia się nie z powodu rosnących gett murzyńskich, ale ubożejącego społeczeństwa. Programy lifestylowe usiłują tę biedę przekuć w nowy trend. Żyj na mniejszej powierzchni, miej mniej rzeczy. Jednym słowem bardziej być, a mniej mieć. Nie sposób kłócić się z pozytywną wymową takiego trendu. Choć nie sposób też pozbyć się złośliwego komentarza, że żadni z nich trendsetterzy, my w Europie Wschodniej już to przećwiczyliśmy dawno temu. Zamiast przez lata rozwijać kapitalizm, który doprowadził do tego, że dziś trzydziestoletni Amerykanie mogą sobie pozwolić na domek lub kawalerkę o wielkości dwudziestu paru metrów, mogli sobie zafundować realny socjalizm i dziś by z tego wychodzili, tak jak my.
Jakiś czas temu głośna była historia informatyczki z San Francisco, pracującej w znanej firmie, która publicznie na Facebooku poskarżyła się, że nawet pracując na odpowiedzialnym stanowisku nie jest w stanie opłacić kosztów mieszkania w drożejącym wciąż mieście. Reakcją właściciela firmy było zwolnienie jej z pracy.
Lubię programy takie jak „Tiny House Nation”. Pomysły w tych małych mieszkaniach i domkach są często bardzo interesujące, a czasem są to wręcz perły architektury. Życie na małej przestrzeni jest zapewne niezłym pomysłem dla niektórych, ale na miłość boską, nie dla wszystkich. W XX wieku badania psychologiczne i biologiczne ponad wszelką wątpliwość pozwoliły na udowodnienie, że dla prawidłowego rozwoju niezbędne jest zachowanie pewnego obszaru prywatności, że zakłócenie go grozi wzrostem agresji i patologią zachowań społecznych. Nawet bardzo kochająca się rodzina składa się z jednostek autonomicznych, które potrzebują czasem pewnej izolacji. O ile można założyć sens mieszkania w domku o powierzchni dwudziestu metrów w przypadku młodych rodziców z niemowlęciem lub bardzo małym dzieckiem, o tyle mieszkanie czteroosobowej rodziny z dwoma nastolatkami różnej płci na powierzchni trzydziestu metrów kwadratowych to nie jest żaden styl życia, ale hodowla szczurów w zbyt ciasnej klatce. I tu pojawia się konstatacja, że chyba świat nie idzie w dobrym kierunku.

Oceń felieton