Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Małe życie

Rok temu w USA, a obecnie w Polsce słychać zewsząd zachwyt nad powieścią „Małe życie” Hanyi Yanagihary. Książka stała się absolutnym bestsellerem, którego szanujący się hipster nie może zlekceważyć. Akcja powieści rozgrywa się w sercu Ameryki, a jednocześnie w najbardziej wielokulturowym i innym od całej reszty Wielkim Jabłku, jak często nazywa się Nowy Jork. W naszym kraju sam ten fakt dodaje powieści dwa kolejne levele do bestsellerowatości.
Powieść opowiada o losach czwórki przyjaciół, młodych ludzi, którzy poznali się i zaprzyjaźnili w college’u. Żyją w środowisku, w którym w zasadzie nie istnieją problemy rasowe, a homoseksualne przygody też nie są czymś, nad czym bohaterowie mieliby się zastanawiać zbyt długo. Jednak ten książkowy Nowy Jork jest trochę dziwny, a czytelnik zaczyna to odczuwać stopniowo i coraz wyraźniej. Jeśli obserwujemy bohaterów przez kilkadziesiąt lat ich życia, a najskromniej licząc przez około trzydzieści, to miejsce, w którym żyją też powinno się zmieniać. Tego jednak nie widzimy, choć logika mówi nam, że ta historia powinna się skończyć całkiem niedawno. Czy ktoś żyjący w Nowym Jorku nie zauważyłby ataku na WTC w 2001 roku? Skoro ten Nowy Jork jest taki poza czasem i historią, to jak należy traktować bohaterów?
Według mnie pierwszoplanowa postać tej opowieści nie jest zbyt wiarygodna. Bohater jest sierotą wychowującym się początkowo w klasztorze, w którym zakonnicy znęcają się nad nim. Jeden z zakonników jest pedofilem, i czyni z bohatera męską prostytutkę. To powoduje, że tak skopany przez życie chłopak nie tylko zostaje zarażony rozmaitymi chorobami, w tym wenerycznymi, nabiera wstrętu do swojego ciała i seksualności, ale też do końca życia tnie się żyletkami, co akurat jest zjawiskiem znanym psychologii. Jednak to wszystko nie przeszkadza mu uczęszczać do dobrego college’u, skończyć prestiżowe studia, a potem zostać wziętym prawnikiem, który po latach jest człowiekiem bardzo zamożnym. Nie byłoby to tak fantastyczne, gdybyśmy mówili o czasach dzisiejszych, ale realizm każe nam te wydarzenia umieścić w w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, a może i wcześniej. Nieszczęścia, których obiektem stał się Jude, bo tak ma na imię najważniejsza postać powieści, wyczerpują możliwości zła. W zasadzie wszyscy wokół niego, od szkolnych kolegów zaczynając, są wcieleniem dobra. Wydaje się to również niezbyt realistyczne.
Jest jeszcze wiele innych elementów, które powodują, że chwilami mamy wrażenie obcowania z kolejna wersją „Ani z Zielonego Wzgórza”, jednak nie chcę ich wymieniać, aby nie zepsuć obcowania z książką tym, którzy jednak po nią sięgną.
Kolejnym zgrzytem książki jest całkowity bałagan narracyjny. Powoduje to, że lektura chwilami jest mało przyjemna. Mamy tam tradycyjnego narratora w trzeciej osobie, ale też postacie występujące w książce w pewnych momentach przejmują narrację, a spora jej część jest czymś w rodzaju monologu lub listu jednej z postaci do innej, która już nie żyje. Do tego dochodzą jeszcze spore fragmenty retrospekcyjne, które również nie ułatwiają odbioru. Jest to męczące dużo bardziej niż w „Atlasie chmur”, gdzie stylistycznie i narracyjnie jest podobny zabieg, ale znacznie doskonalszy. Z kolei chropowatość stylu przywołuje narrację w „Grze o tron”, ale brak w niej konsekwencji George’a R.R. Martina.
Jednak jest w tej powieści coś, co powoduje, że warto przebrnąć przez te osiemset stron. Pojawia się w niej wątek miłości Jude’a i drugiego z bohaterów – z pochodzenia Skandynawa – Willema. I w tym momencie powieść staje się liryczna, ta trudna miłość przedstawiona jest bez cukierkowatości, z delikatnością, a jednocześnie w żaden sposób nie można przez to książki zaliczyć to jakiegoś tam nurtu gejowskiego, jak kilka innych ważnych dzieł współczesnej sztuki. To nie jest opowieść o miłości homoseksualnej, ale o prawdziwej miłości – trudnej, pełnej poświęcenia i dobroci. Ta część książki jest bardzo poruszająca i prawdziwa w swojej wymowie.

Oceń felieton