To było w 1994 roku. W Afryce. Mało kogo w Polsce to obchodziło wtedy, a dziś już mało kto wie. A na pewno nie mają o tym pojęcia młodzi ludzie w koszulkach z napisami „śmierć wrogom ojczyzny”, choć to właśnie oni są na dobrej drodze, by taki dramat skopiować tu i teraz.
W Rwandzie podczas zaledwie trzech miesięcy przedstawiciele grupy Hutu wymordowali około miliona ludzi należących do Tutsi. Obydwa plemiona żyjące w Rwandzie nienawidziły się od dawna i konflikty między nimi wybuchały wcześniej z różną siłą. U podłoża tych konfliktów tkwił bardzo mocno kolonializm europejski, bowiem kolonizatorzy często rządzili zgodnie ze starożytną rzymską zasadą divide et impera.
Dziś już nikt nie jest w stanie dojść, kiedy i gdzie konflikt się zaczął, ani kiedy się skończy. Najbardziej tragiczne jest to, że Tutsi i Hutu to w zasadzie nie są odrębne plemiona. Mówią tym samym językiem. Najbardziej widoczne różnice dotyczą raczej źródła dochodu. Tutsi to przeważnie hodowcy bydła, Hutu utrzymywali się z uprawy ziemi. Historia co prawda pozwala odnaleźć jakieś różnice etniczne w przeszłości, ale dziś są one symboliczne, by nie rzec iluzoryczne.
Kilka miesięcy temu pisałem o historycznych przyczynach, które spowodowały, że poczucie wspólnoty narodowej i patriotyzm w Polsce nie oznaczają tego samego, co w wielu innych krajach. Na jednej ziemi, w tej samej wspólnocie, żyją dwa narody posługujące się tym samym językiem. Dziś ten podział zaznacza się dużo ostrzej i wszystko wskazuje na to, że może skończyć się tragicznie.
Polscy Hutu przeważnie nie utrzymują się dziś z uprawy roli, choć chętnie się powołują na związki z ziemią. Są dość liczną, ale jednak mniejszością, otoczoną od wieków wrogami. Wrogowie to ościenne państwa, z którymi nasz kraj wielokrotnie walczył. W zasadzie nie ma wśród nich przyjaciół. A raczej niektóre są, jeśli trzeba coś zademonstrować wrogom wewnętrznym. Tak więc politycy Hutu udają się czasem na Litwę lub Ukrainę, odwiedzają zdradzieckich Angoli w Wielkiej Brytanii lub umawiają się na coś z tchórzliwymi Żabojadami z Francji. Jednak na zachodzie i na wschodzie widzą głównie wrogów. Z jednej strony wyznają wciąż nierealną ideę Międzymorza, z drugiej leją w pysk każdego, kto obcym językiem gada, będąc w pięknym kraju nad Wisłą. Hutu nie mają stałych świętości. Czczą co prawda Piłsudskiego, jako wybawcę ojczyzny po zaborach, ale zaraz spora część z nich przypomina innym, że był odszczepieńcem, który zdradził religię katolicką, a Bitwę Warszawską to naprawdę wygrała Najświętsza Panienka. Nieco więcej atencji część z nich ma dla Dmowskiego, choć najprawdopodobniej młodsi Hutu mylą go z Hitlerem. Hutu rzadko zdobywali władzę. W czasach najnowszych na krotko udało im się przejąć ster państwowy w 1992 roku, ale chcieli dostać wszystko i sprokurowali nieudolny zamach stanu, który się zaczął i skończył dość dziwacznym przemówieniem premiera Olszewskiego w telewizji. Potem rządzili przez dwa lata od 2005 roku i szybko pokłócili się sami ze sobą. Mają więc poczucie krzywdy. Mają też wewnętrzne przekonanie, że w Smoleńsku był zamach, a jeśli nawet nie było, to i tak Tusk powinien był pójść do więzienia, bo nienawidził prezydenta Kaczyńskiego. Nikt co prawda nie udowodnił, że nienawiść swą siłą astralną powoduje mgłę i ściąga samoloty na ziemię, ale Hutu widzą jakiś związek przyczynowo-skutkowy.
Ostatnich osiem lat rządzili Tutsi. Polscy Tutsi naiwnie myślą, że w Europie mają przyjaciół i sojuszników. To oni zniewolili kraj wprowadzając go do Unii Europejskiej. W zasadzie wystarczy to, by nazwać ich zdrajcami. Tutsi przeważnie nie pochodzą z warstwy rolniczej. Nie są co prawda hodowcami bydła, ale bardzo często imają się rozmaitych podejrzanych zajęć. Bywają prawnikami, lekarzami, inżynierami, nauczycielami… A Hutu dobrze wiedzą, że wykształcenie to pierwszy krok do zdrady, bo przecież w czasie zaborów to ci wykształceni bywali urzędnikami zaborców.
Tutsi niestety mają na sumieniu także inne przewinienia. Przede wszystkim przez wiele lat uważali, że Hutu to garstka oszołomów, która nigdy nie zdobędzie władzy. Byli tak pewni swej siły politycznej, że stali się aroganccy i lekkomyślni. Polityczni przywódcy Tutsi zniechęcili do siebie nawet Tutsi.
Niestety to nie jest tylko satyryczna historyjka. Polscy Hutu dyszą żądzą zemsty za lata – jak im się wydaje – własnych upokorzeń. Władze sprytnie wykorzystują młodych ludzi, by pod pozorem patriotyzmu krzewić ksenofobię, rasizm i antysemityzm. Te organizacje młodzieżowe przenikają do struktur państwowych i stają się coraz silniejsze. Nienawiść, która nie jest w żaden sposób hamowana przez polityków, w końcu wymknie się spod kontroli. O ile Tutsi zgrzeszyli wcześniej lekceważeniem, kpiną i obojętnością, o tyle Hutu nie zadowalają się satysfakcją ze zdobytej władzy. Doskonale zdają sobie sprawę, że objęcie władzy przez ich przedstawicieli nie oznacza zdecydowanej poprawy ich losu. W ich przekonaniu Tutsi to nie część narodu, to „gorszy sort”, to zdrajcy, to odszczepieńcy. Jak mówi wódz Hutu, oni mają ten „gen zdrady narodowej”, więc Hutu marzą o tym, by Tutsi ukarać. Ale jak? Tutsi przeważnie i tak dają sobie radę. Trudno byłoby ich zepchnąć w jakąś otchłań nędzy i rozpaczy, a na dodatek mają czelność zwoływać demonstracje protestacyjne. Jest tylko jeden sposób, by ich ukarać.
W kraju nad Wisłą poleje się krew. Niedługo.