W opowiadaniu „Czarny piasek” Iwony Michałowskiej jedną z postaci jest imigrant polskiego pochodzenia, muzułmanin, choć nie praktykujący, który przyjechał z azjatyckich rubieży dawnego ZSRR. Polska w jego dziecięcych wyobrażeniach była wyidealizowanym krajem jego dziadka. Niczym szklane domy z powieści Żeromskiego.
Spodziewałem się, że zobaczę mityczną krainę z przeszłości, a zobaczyłem zwykły europejski kraj dwudziestego pierwszego wieku, z bezrobociem, chamstwem, pogonią za pieniędzmi. Smutek spełnionej baśni.
Dziś, zaledwie kilka lat później autorka musiałaby całkiem inaczej przedstawić Polskę, którą zobaczył imigrant z dalekiego Azerbejdżanu. Zobaczyłby kraj fanatycznej i zaściankowej religijności, twarze ludzi wykrzywione nienawiścią, bałby się wyjść na ulicę, pod jego oknami protestowałaby lokalna wspólnota parafialna i nikt nie dałby mu pracy niezależnie od wykształcenia, jakim by się legitymował. Pewnego razu pod osłoną nocy uciekłby wraz z żoną i dzieckiem, licząc, że – dzięki wciąż jeszcze otwartym granicom strefy Schengen – dostanie się do Niemiec, które w opowieściach dalekich przodków były odwiecznym wrogiem Polski.
Gdy chodziłem do szkoły w latach sześćdziesiątych była przez jakiś czas taka moda, by wyobrażać sobie Polskę w roku 2000. Przynajmniej kilka razy byłem zmuszony do pisania głupich wypracowań z języka polskiego na głupi temat. Jak wyobrażasz sobie Polskę w roku 2000? Byłem wystarczająco doświadczony życiowo, aby wiedzieć, że nadal będzie brakowało papieru toaletowego, po ulicach będą się poruszać coraz bardziej zdezelowane stare auta, a od czasu do czasu przemknie błyszcząca wołga z jakimś dygnitarzem partyjnym. Że będziemy mieli byle jaki program telewizyjny, w którym dziennik będzie najważniejszym programem dnia. Że na gównianych prywatkach będziemy się obściskiwać w takt Je t’aime płynącego z trzaskami głośniejszymi od muzyki na starej płycie pocztówkowej, ze zdezelowanego lampowego radia. Że będziemy żyć w dwubiegunowej paranoi, a jeśli zachce nam się buntu to nas spałuje władza jak w grudniu 1970 roku.
Nikt wówczas nie przewidywał, że komunistyczny reżim nie dotrwa do kolejnego stulecia. Ja też nie.
W ogólniaku raz przelałem na papier swe spostrzeżenia na temat ludowej ojczyzny. Był to esej na przedmiot zwany wiedza o społeczeństwie. Nauczyciel, dawny partyjniak zdegradowany za pijaństwo, miał odrobinę przyzwoitości. Skontaktował się z ojcem, oddał mu mój szmatławy esej, poradził, żeby gówniarzowi przemówić do rozsądku. A ja musiałem napisać esej zgodny z polityczną linią partii.
Wiecie co to déjà vu?