Tragedia to utwór dramatyczny, w którym ośrodkiem akcji jest nieprzezwyciężalny i kończący się nieuchronną klęską konflikt wybitnej jednostki z siłami wyższymi – losem, fatum, prawami historii, prawami moralnymi, prawami społecznymi itp. Konflikt ten określa się jako konflikt tragiczny, stanowi on występujący w większości tragedii model sytuacji człowieka, zarazem jako kategoria estetyczna tragizmu stanowiąc o estetycznej wymowie tragedii. Konflikt tragiczny stanowi przeciwieństwo dwóch racji równowartościowych, dlatego też mający dokonać między nimi wyboru musi ponieść klęskę, a jego działania kończą się katastrofą. (Wikipedia)
Ta definicja zadziwiająco pasuje do obecnej sytuacji Grecji. Jakakolwiek decyzja zostanie podjęta, dla Grecji i dla Europy będzie klęską. Premier Tsipras medytuje dziś niczym Hamlet – „Mieć euro, czy nie mieć euro”, a szczęśliwego zakończenia nie będzie.
Jak bankrutują państwa? Polacy wiedzą to doskonale, bo spora część obywateli to jeszcze pamięta. Gdy w 1971 roku władzę w PRL obejmował Edward Gierek, był przez państwa zachodnie odbierany jako ktoś, kto może zmienić zimnowojenną politykę bloku radzieckiego. Ekipa Gierka nawiązała kontakty gospodarcze z zachodem, dostała wielomilionowe kredyty w twardej walucie i zaczęła zmieniać Polskę.
Już w roku 1973 zadłużenie w tzw. twardej walucie przewyższyło poziom rocznych wpływów z eksportu. W krytycznym 1976 roku poziom zadłużenia wynosił 8,4 mld dolarów. A dalej było jak u Hitchcocka. Dług rósł ekspresowo, by w 1980 roku osiągnąć kwotę 24,1 mld USD. W 1981 roku ekipa Jaruzelskiego oznajmiła krajom z tzw. Klubu Paryskiego, ze przestaje spłacać zadłużenie, ponieważ PRL jest niewypłacalna. Ostatecznie dług gierkowski został spłacony, dzięki redukcjom i konwersjom, a przede wszystkim dzięki szybkiemu rozwojowi Polski po upadku PRL, w 2012 roku. Z perspektywy PRL w latach osiemdziesiątych wyglądało to znacznie gorzej, ponieważ pensja przeciętnego Polaka po przeliczeniu na dolary wynosiła około 30$.
Kredyty gierkowskie nie posłużyły wzrostowi gospodarczemu. Można powiedzieć, że przejedliśmy je wszyscy, choć to zapewne spowoduje oburzenie wielu ludzi. Małe fiaty, duże fiaty, pralki automatyczne Polar, sprzęt stereo od Kleopatry po Radmora, telewizory kolorowe Jowisz – to były oznaki postępu epoki gierkowskiej. Ceny tych towarów na czarnym rynku były trzykrotnie, a czasem nawet pięciokrotnie wyższe od nominalnych. W PRL były tylko niektóre grupy ludzi korzystające z cen nominalnych – górnicy, hutnicy i stoczniowcy, których „nagradzano” za przekraczanie norm produkcji i przede wszystkim spora liczba milicjantów, wojskowych oraz funkcjonariuszy partyjnych.
Warto też dodać, że Polacy nie mieli prawa wyboru i nawet, gdyby bardzo chcieli, nie mogliby rządzących odsunąć od władzy. Stało się to możliwe dopiero po ostatecznym bankructwie państwa w 1989 roku.
Sytuacja Grecji była podobna. Kolejne rządy korzystały z hojnie przydzielanych funduszy europejskich głównie dla własnych korzyści. Powstała kasta państwowych urzędników, którzy korzystali z licznych przywilejów, a żeby przeciętny obywatel nie buntował się i jemu spadały okruchy z pańskiego stołu – powszechne ulgi podatkowe lub wręcz oszukiwanie na podatkach, którego nikt nie ścigał, wyłudzanie z UE funduszy strukturalnych – przysłowiowe plastikowe drzewka pożyczane sobie przez rolników przeszły już do anegdoty.
Dziś nawet kompletny laik wie, że Grecja nie powinna się nigdy znaleźć w strefie euro. Jednak teraz tylko nieliczni ekonomiści mają odwagę powiedzieć, że Grecy strefę euro powinni opuścić. Przedstawiciele Unii europejskiej wypowiadają się w zgoła innym tonie. Donald Tusk stwierdził, że Grecja musi pozostać w strefie euro, premier Francji, że UE musi zrobić wszystko, aby Grecja pozostała w strefie euro. Z Niemiec dochodzą informacje świadczące o przerażeniu polityków samą myślą o konieczności wyjścia Grecji spośród krajów używających euro. Tym różni się dawna sytuacja Polski od dzisiejszej sytuacji Grecji. Nikt nie chce, by Grecja zbankrutowała, choć naprawdę to już się stało.
Wbrew pozorom kłopoty Grecji nie zaczęły się w chwili, gdy władzę objęła populistyczna lewicowa Syriza. Jednak Syriza tylko artykułuje niezadowolenie Greków, lecz nie jest żadnym lekarstwem. Grzech zaniechania popełniały kolejne greckie rządy, a także sama Unia Europejska. A problemy można było zobaczyć już pięć lat temu. Zastanawiam się czasem, dlaczego ja je widziałem, a ci wszyscy mądrzy politycy w Europie nie?
Kapłan Laokoon w Eneidzie Wergiliusza na widok konia trojańskiego mówi: Timeo Danaos et dona ferentes (Boję się Greków nawet, gdy przynoszą dary). Jakże żywa staje się ta sentencja w roku 2010. Już wcześniej wiadomo było, że grecka gospodarka słabo sobie daje radę w warunkach kryzysu. W lutym przez Grecję przetoczyła się fala strajków i ulicznych demonstracji.
Koszmarną prawdą okazała się konieczność drakońskich cięć budżetowych i naprawy finansów państwa wbrew marzeniom i oczekiwaniom obywateli. Obecnie w kwietniu demonstranci ponownie wyszli na ulicę. Naturalne jest, że społeczeństwo wini polityków. To oni za niemałe pieniądze państwowe dostają mandat do rządzenia, ale też powinni ponosić konsekwencje.
Tak pisałem w maju 2010 roku w felietonie Timeo Danaos. Nic się nie zmieniło. Obecny premier Grecji balansuje pomiędzy ogłoszonym – nie bardzo wiadomo po co – referendum, a grożeniem Unii Europejskiej trybunałem i głośno krzyczy, że nikt Grecji ze strefy euro nie wyrzuci. Problem dziś polega na tym, że pozostawanie w strefie euro jest najgorsze dla samej Grecji, która nie jest w stanie przeprowadzić reform.