Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Love actually

Czasem nieźle jest włączyć telewizor i metodą „na chybił trafił” obejrzeć cokolwiek. W moim przypadku był to film „To właśnie miłość”, oryginalnie noszący tytuł „Love actually”. Tytuł świetnie pasujący do współczesności, bo angielskie actually zrobiło się takim słowem wytrychem i dodatkiem, podobnie jak niegdyś w Polsce bynajmniej lub obecnie debilno-młodzieżowe no raczej.
– Actually yes.
– Actually no.
– She looks good… actually.
– I actually won.

Przy czym lepiej nie mylić tego z naszym aktualnie (currently), To raczej wypychacz słowny o znaczeniu rzeczywiście, naprawdę, prawdę mówiąc. W slangu tłumaczy takie zestawienia noszą nazwę „fałszywych przyjaciół”. Ale zostawmy te lingwistyczne meandry, bo w filmie actually jest pełno meandrów innego rodzaju. Przede wszystkim mamy tam plejadę sław europejskich od Hugh Granta, poprzez Liama Neesona, Keirę Knightley aż po Rowana Atkinsona, czy Claudię Schiffer lub Billego Thorntona w epizodycznych – choć nie bez znaczenia – rólkach. Już sama obsada wystarczy, by film był hitem, a na dodatek jest w nim scenka, która zapewne wywoływała radość wszystkich Brytyjczyków.
Hugh Grant w roli brytyjskiego premiera spotyka się z Billym Thorntonem, czyli amerykańskim prezydentem i oczywiście rozmowy w ważnych międzynarodowych sprawach idą jak po grudzie z powodu arogancji i niechęci do kompromisu amerykańskiego prezydenta. Na konferencji prasowej wszystko ma jednak wyglądać słodko i idealnie, bo przecież Wielka Brytania to główny partner USA. Jednak brytyjski filmowy premier pod wpływem impulsu mówi to, co Brytyjczycy chcieliby usłyszeć, a żaden z premierów prawdziwych nie miał jaj, by to powiedzieć. Czyli? Że Zjednoczone Królestwo ma już dość arogancji Amerykanów i protekcjonalnego traktowania, że być może są małym krajem, ale krajem dumnym i nie pozwolą sobie więcej na takie traktowanie. Jednak to tylko film, więc pomarzyć dobra rzecz…
Jednak tematem zasadniczym jest miłość i jak widzimy już od pierwszych scen filmu, powoduje ona problemy. Jeden z bohaterów wracając wcześniej do domu dowiaduje się, że dziewczyna zdradza go z jego bratem, inny jest zakochany w żonie swego przyjaciela, dziesięciolatek Sam zakochany jest w koleżance z klasy, która go nie zauważa. Szef pewnej firmy ma chrapkę na wyraźnie go prowokującą sekretarkę, dwoje pracowników tej samej firmy czuje coś do siebie, lecz od lat nie potrafią się z tym uczuciem uporać. Młody i niezbyt interesujący chłopak, pragnąc wreszcie kogoś poznać, leci do USA, sądząc, że wszystkie Amerykanki są napalone na Anglików.
Jednym słowem miłość to same problemy i kłopoty. Najlepiej wyraża to dialog Sama z jego ojczymem Danielem (Liam Neeson), który wzdycha z ulgą dowiedziawszy się, że chłopak się zakochał.
Daniel: Myślałem, ze to coś gorszego.
Sam: [z powątpiewaniem] Może być coś gorszego, niż umierać z miłości?
Daniel: No tak, masz rację. Nie ma nic gorszego.
Jednak to przecież komedia obyczajowa i musi się wszystko skończyć dobrze. Zatem jako deus ex machina są Święta, czyli Christmas. A Święta to przecież czarodziejski czas i same się rozwiązują największe kłopoty. Brytyjski premier dochodzi do wniosku, że kocha swą byłą pracownicę i w asyście ochrony jedzie jej szukać. To taka nieco zubożona wersja Kopciuszka bez pantofelka. Szef firmy dochodzi do wniosku, że nie bzyknie sekretarki i w świątecznym podarunku zamierza jej dać płytę Joni Mitchell by się „dokształciła” nieco w zakresie relacji uczuciowych, a żonie złote serduszko. I choć myli dwa pudełka z prezentami, wszystko kończy się dobrze. Brytyjczyk w Milwaukee spotyka cztery napalone laski. Młody pisarz zakochany w portugalskiej pokojówce jedzie do Lizbony się jej oświadczyć. Sam odważa się wyznać miłość szkolnej koleżance, a jego ojczym Daniel spotyka piękność podobną do Claudii Schiffer, graną oczywiście przez Claudię Schiffer. Jednym słowem szczęście aż tryska z każdej strony, a kulminacja następuje na szkolnych jasełkach wigilijnych, gdzie przez przypadek brytyjski premier w światłach reflektorów całuje się ze swą wybranką.
A jakieś ziarno prawdy? Ociupinka realizmu do jasnej cholery?
Film zaczyna się od sceny, gdy stary rockman nagrywa cover swojego własnego przeboju. Słowa miłość jest wszędzie dookoła (love is all around) w celach typowo komercyjnych zostają zastąpione słowami Święta są wszędzie dookoła (Christmas is all around). Gdy kończy się nagranie rockman z rezygnacją stwierdza:
– Ale to kupa gówna.
– Masz rację – odpowiada jego menedżer – wielka, miękka kupa… forsy.
Jedna z miłosnych historii nie kończy się happy endem. Sara i Karl, pracujący w jednej firmie, po wigilijnym biurowym przyjęciu lądują razem w łóżku, lecz kończy się to kiepsko, bowiem ona ma brata w zakładzie psychiatrycznym, który dzwoni po kilkanaście razy dziennie, a ona bez względu na sytuację mówi zawsze: nie, nie jestem zajęta. I ten epizod przypomina nam, że ta magia świąt to przede wszystkim wielka handlowa ściema i nic nie będzie się działo w cudowny czarodziejski sposób, same nie rozwiążą się żadne problemy. Aby nie spieprzyć sobie życia i nie stracić kogoś dla nas ważnego, trzeba być może komuś innemu powiedzieć: odpierdol się wreszcie.

Oceń felieton

2 komentarze “Love actually”

Możliwość komentowania została wyłączona.