Quentin Tarantino obok Larsa von Triera jest moim ulubionym twórcą filmowym. Obydwaj są mistrzami zagadek, suspensów, burzenia stereotypów i symboliki, a przede wszystkim obydwaj lubią zakpić sobie z rozleniwionego intelektualnie widza, któremu się wydaje, że już wszystko wie, wszystko już było i nikt go nie zaskoczy.
Django to western. Jednak western kompletnie inny od wszystkiego, co chcielibyśmy w tym gatunku widzieć. Przede wszystkim bohaterem jest Europejczyk, a dokładniej rzecz biorąc Niemiec. Europejski widz może więc mieć nieuniknione skojarzenia ze słynnym bohaterem powieści Karola Maya – Old Shatterhandem. Jednak tutaj nie mamy do czynienia ze szlachetnym westmanem , który przemierza prerie i sprzymierza się z Indianami. Indian w tym westernie w ogóle nie ma. Główna postać to typowo amerykański łowca głów, który korzystając z listów gończych zawierających frazę dead or a live, bez skrupułów zabija rozmaitych rzezimieszków i zgarnia za nich nagrody. Nie jest to zresztą jedyne skojarzenie z klasyką. Tarantino wyraźnie wzoruje się z jednaj strony na westernach Sama Peckinpaha, w których wszystko było dosłowne i pozbawione umowności znanej z klasyki tego gatunku. Z drugiej mamy piękny ukłon w stronę innego twórcy. Tytułowy Django, to niewolnik, który staje się sprzymierzeńcem, a potem wspólnikiem doktora Kinga Schulza – łowcy głów i byłego dentysty. Scena, w której Django wjeżdża na koniu do amerykańskiego miasteczka nie bez powodu przypomina film „Płonące siodła”.
Nie chciałbym nikomu popsuć przyjemności oglądania filmu, dlatego nie dokonam streszczenia fabuły. Jednak kilka faktów się musi pojawić. Doktor Schultz jest wykształconym i kulturalnym Europejczykiem, mierzi go amerykański system niewolniczy i prostactwo „arystokracji” niewolniczego Południa. Jednak do pewnego momentu jest w stanie się z tym pogodzić. Chwilą, w której obrzydzenie zaczyna brać górę, jest wizyta w posiadłości właściciela niewolników od którego bohaterowie chcą odkupić żonę Django, co zresztą było powodem przeprowadzenia dość skomplikowanej intrygi. Momentem zwrotnym staje się koncert na harfie w wykonaniu siostry właściciela niewolników, która usiłuje grać Beethovena. Schulz po raz pierwszy traci cierpliwość, krzycząc: Niech pani wreszcie przestanie grać Beethovena. Beethoven w tym domu to po prostu niestosowność. Chwile potem mamy świetny dialog.
– Właściwie to rozmyślałem o tym biedaku, którym nakarmił pan psy. D’Artagnan. I zastanawia mnie co Dumas, by na to powiedział.
– Proszę jaśniej.
– Aleksander Dumas. Napisał „Trzech Muszkieterów”.
– Oczywiście, Doktorze.
– Wnoszę, że pan go podziwia, nazywając swego niewolnika imieniem bohatera jego powieści. Gdyby Dumas był tam dzisiaj, zastanawiam się, co by z tego uczynił.
– Wątpi pan, żeby to zaaprobował.
– Jego aprobata byłaby w najlepszym razie bardzo wątpliwa.
– Żabojad o miękkim sercu?
– Aleksander Dumas jest czarny.
Zdumienie posiadacza niewolników jednak nie wystarcza. Gdy po podpisaniu papierów nalega na uściśniecie dłoni, jako zwyczajowego podsumowania transakcji, doktor nie wytrzymuje i strzela d niego.
– Przepraszam, ale nie mogłem się oprzeć.
To jego ostatnie słowa, zanim w posiadłości rozpętuje się piekło. Uspokojony widz, rozsiada się wygodnie, będąc pewnym, że rozumie już zakończenie. Walka z systemem zawsze kończy się źle. Aby zniszczyć system, potrzebny jest inny system, znacznie silniejszy. Wszyscy w końcu znamy historię, wiemy, jak było. Ale Tarantino dopiero nam pokazuje, że ma lepszy pomysł. Bez zdradzania szczegółów, można rzec, że zakończenie jest w stylu klasycznych westernów, gdy Gary Cooper odjeżdżał w blasku zachodzącego słońca. Tu mamy blask pożaru.