Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Wina Tuska (1)

Za sprawą – coraz mniej – zabawnych wyznawców Prezesa Jarosława Zbawcy Polski oraz zwolenników teorii zamachu w Smoleńsku wciąż mówi się o winach Tuska. Niektórzy sobie urządzają żarty, pytając, czy są to te same wina, które niegdyś konsumował wspólnie z Lechem Kaczyńskim. Tak czy inaczej, w opinii „PiSlamskich talibów” winą Tuska jest wszystko – od gradobicia po koklusz.

Platformie Obywatelskiej i Tuskowi w roli premiera daleko do mojego prywatnego ideału, ale nie zamierzam się wcale przyłączać do tego chóru głosów pretensjonalnych jak w klasycznej greckiej tragedii, tym bardziej, ze w ich wykonaniu to każdego kolejnego dnia brzmi bardziej jak farsa. Do wyborów sporo czasu, choć PiS z prezesem Jarosławem na czele, kampanię wyborczą już rozpoczął. Jednak warto powiedzieć, co obecnie rządząca partia zrobiła, a czego nie zrobiła i czy może z tego powodu przegrać wybory. A ponieważ jest tego sporo i do wyborów będzie się jeszcze wiele działo, więc pozwalam sobie na kolejny cykl felietonów w odcinkach.

Oto pierwszy z nich. Dziś o stosunku państwa do kościołów. Nie jest to najważniejszy problem w polskiej rzeczywistości politycznej, ale nie jest tak błahy, jak niektórzy politycy PO sądzą. Po raz pierwszy bunt społeczny przeciw udziałowi Kościoła Katolickiego w polityce pojawił się po tragicznym wypadku w Smoleńsku. Kościół wówczas wyraźnie poparł Jarosława Kaczyńskiego w nadchodzących wyborach prezydenckich. Potem coraz częściej pojawiały się działania podtrzymujące spiskową koncepcję zamachu w Smoleńsku i czasami wręcz agresywne żądania Kościoła wobec państwa. W PO jest wielu konserwatystów, więc biskupi liczyli, że po raz kolejny dla świętego spokoju władze zgodzą się na dalsze ustępstwa i przyznają większe dofinansowania. Element sprzeciwu wobec kościelnych żądań zawierała późniejsza kampania
wyborcza Ruchu Palikota. Jednak Janusz Palikot przeliczył się w zakresie możliwości „jazdy na tym koniku”. Ludzie się sprzeciwiają, ale nie chcą wojny, bowiem wielu z nich musiałoby wykazać większą asertywność w lokalnym środowisku, a to nie takie proste – szczególnie na wsi. Jednak wiele przeprowadzanych badań i sondaży (także internetowych) wskazuje, że wszelkie działania zmierzające do ograniczenia wpływu Kościoła mogą liczyć na spore poparcie.

Pierwszy przykład z internetu. Ankieta o finansowaniu Kościoła. 76% głosujących jest zdania, że to wierni powinni finansować swój kościół. Podobne wyniki prezentowano w wielu innych sondażach. Nawet osoby tzw. „praktykujące” często uważały, że byłby to sposób na ukrócenie „bizantyjskiego” przepychu i wystawności wyższej hierarchii. Ten materializm biskupów, zamiłowanie do bardzo drogich samochodów, luksusów i przepychu to denerwujący aspekt obecności księży w życiu publicznym. Denerwujący nie od dziś. Na wystawie „Solidarności” można było zobaczyć uwieczniony na fotografii wjazd księdza Jankowskiego do stoczni, do strajkujących robotników. Wjechał na teren stoczni mercedesem z kierowcą i wysiadał z niego niczym król całowany przez poddanych po rękach. Kiedyś głośno o tym nie mówiono niejako pro publico bono. Dziś jednak cierpliwość ludzi, którzy ciężko pracują i borykają się z kryzysem, skończyła się. Władze powinny przedsięwziąć konkretne działania i trochę nawet je podjęły.

Pierwszym sygnałem było zachowanie – uznawanego za uległego księżom prezydenta Komorowskiego. Gdy podczas mszy z udziałem prezydenta kapelan zaczął miast religii uprawiać propisowską politykę, Komorowski natychmiast po nabożeństwie „objechał go jak Święty Michał diabła” i zablokował jego awans na stanowisko generalskie. Nie stało się to głośnym wydarzeniem, ale był to wyraźny sygnał ze strony Komorowskiego – Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie.

Kolejna deklaracja padła ze strony samego premiera Tuska. Było słynne zdanie o tym, że rząd przed biskupami klękać nie będzie. Jednak działania są zbyt wolne i idą bardzo maleńkimi kroczkami. Do dziś nie ma ustawy o likwidacji funduszu kościelnego. Dobrym krokiem było przeniesienie finansowych obciążeń związanych z nauczaniem religii na samorząd lokalny. W ten sposób nie będzie nigdy już centralnych rozmów biskupów z rządem na temat nauczania religii. Będzie się lokalny proboszcz musiał dogadywać z lokalnym wójtem. A jak wójt nie będzie miał kasy, to choćby chciał świętym zostać, to proboszczowi nie da. W ten sposób część sporów Kościoła z rządem została spacyfikowana.

Ankiety na temat nauczania religii w sposób przytłaczający pokazują, że prawie wszyscy chcieliby wyprowadzenia religii ze szkół. Na pewno wszyscy nieliczni innowiercy, bo ich dzieci dzisiaj są dyskryminowane, bo religii w szkole nie mają. Podobnie nieliczni ateiści, ich dzieci również są w ten sposób dyskryminowane, bo o etykę w większości szkół doprosić się nie można. Ale postulat wyprowadzenie religii ze szkół bliski jest także wielu katolikom. Dawniej nauka w salach katechetycznych wymagała zaangażowania prowadzących na odpowiednim poziomie. Takich, którzy potrafiliby uczynić lekcje religii ciekawymi i wzbogacającymi duchowo, aby dzieci i młodzież zachcieli przychodzić. Tak też przeważnie było, co mogą zaświadczyć ludzie uczęszczający na religię w czasach PRL (wraz z autorem tego felietonu). Dziś religii w szkole nauczają panie katechetki rekrutujące się często spośród nauczycielek nauczania początkowego. To w tej specjalności najpierw zaczął się dawać we znaki niż demograficzny. Katecheta lub katechetka to powinna być osoba nie tylko wierząca, ale mająca odpowiednie kwalifikacje intelektualne. A z tym jest bardzo kiepsko wśród tej grupy zawodowej. Jak zresztą wymagać od biednej tyrającej w szkole i w domu kobiety, zmagającej się najczęściej z kilkorgiem spłodzonych po katolicku własnych dzieci, aby miała jakieś ambicje intelektualne. Toż to nie zakonnica, która po lekcjach religii ma czas na studiowanie świętego Augustyna. Tak więc religia w szkole to kolejna nudna cegła w programie dnia, na dodatek łącząca się często z propisowską prymitywną agitacją. A to denerwuje także katolików.

Rząd ma jeszcze trochę czasu,ale niewiele. Nikt nie każe Tuskowi iść na wojnę z Kościołem Katolickim, wyborcy nie oczekują współczesnej wyprawy krzyżowej a rebours. Jednak wyborcy muszą wiedzieć, że w czasach kryzysu, który trwa i jeszcze nieprędko nas opuści, rząd sięga nie tylko do naszych kieszeni. Niech sięgnie do bardzo wypchanych księżowskich portfeli. Nie musi tego robić przy dźwięku fanfar, ale niech robi skutecznie. Jeśli tego nie zrobi do wyborów, może to stać się jednym z powodów klęski wyborczej PO za trzy lata.

Oceń felieton

3 komentarze “Wina Tuska (1)”

Możliwość komentowania została wyłączona.