Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Na czerwonym

Od czasu do czasu pojawiają się dyskusje na temat obowiązujących przepisów drogowych. Niedawno fala takich dyskusji przetoczyła się przez polski internet i media. Dlaczego nie można przejść przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, jeśli skrzyżowanie jest puste? Pojawiały się przykłady, jak to w pobliskiej bramie – niewidoczny po zmierzchu – czatuje policjant lub strażnik miejski. Pieszy rozgląda się, widzi puste skrzyżowanie, więc przechodzi – po co ma czekać kilka minut na zmianę świateł – a tu nagle pojawia się „władza” i przedstawia „propozycję nie do odrzucenia”. Pyta się więc biedny polski pieszy: gdzie tu sens, gdzie niebezpieczeństwo, gdzie zagrożenie w ruchu drogowym? W takim na przykład Londynie każdy przechodzi na czerwonym, jeśli nic nie jedzie – mówi mój kolega (londyńczyk od wielu lat). Dlaczego nie u nas?
Wyobraźmy sobie, że na początek wprowadzamy niepisany zwyczaj bezkarnego przechodzenia na czerwonym, jeśli nic nie jedzie. Wkrótce potem okazuje się, że „nic nie jedzie” to dość względne pojęcie. Dla jednych będzie to „nic w zasięgu wzroku”, dla innych „nic w odległości stu metrów”, a jeszcze innych „jeszcze zdążę”. Przy czym to sto metrów będzie bardzo płynne i subiektywne, a „jeszcze zdążę” pozostaje poza logiką normalnego człowieka. Skutkiem zapewne byłyby z jednej strony wypadki, a z drugiej znaczne spowolnienie ruchu, bo w polskiej rzeczywistości kierowca ma problem zawsze, nawet gdy ewidentnie pijany pieszy wtargnie na drogę poza pasami. Kierowcy zaczną się bać, bo oto nie będzie już miejsca wolnego od nagłych wtargnięć pieszych.
Natomiast pojawi się silny ruch wśród jeżdżących wszelkimi pojazdami od rowerów po tiry. Dlaczego nie można przejechać przez skrzyżowanie „na czerwonym”, jeśli skrzyżowanie jest puste? Przecież nieraz trzeba zmarnować na tym pustym skrzyżowaniu aż trzy minuty, a może więcej. Jeśli na to pozwolimy, a przecież już pozwoliliśmy pieszym, to zacznie się „wolna amerykanka” i światła na skrzyżowaniach możemy całkowicie polikwidować.
Skąd taka czarna wersja rzeczywistości?
23 stycznia 2008 roku miała miejsce znacząca katastrofa lotnicza. Do jej przyczyn zaliczono nieprzestrzeganie procedur podczas lotu bez widoczności ziemi. Piloci źle współpracowali, nie mieli doświadczenia, lotnisko nie miało działającego systemu ILS. Cytat z wikipedii: Komisja z uwagi na wielość czynników mających wpływ na wydarzenie się katastrofy oraz okoliczności sprzyjających do jej zaistnienia zakwalifikowała zdarzenie lotnicze do niewłaściwej organizacji lotów oraz niewłaściwej organizacji szkolenia lotniczego w 13. Eskadrze Lotnictwa Transportowego wynikających z wykonywania przez załogę zadań lotniczych w sposób i w warunkach nieodpowiadających poziomowi ich wyszkolenia oraz z powodu niedoskonałości przepisów normujących ten proces. Po tym wypadku zaczęto wdrażać procedury mające zmienić sytuację w lotnictwie. Osobą odpowiedzialną był generał Błasik, który pozostał na swym stanowisku dowódcy wojsk lotniczych tylko ze względu na zdecydowane poparcie Lecha Kaczyńskiego.
10 kwietnia 2010 roku po ponad dwóch latach doszło do podobnej katastrofy w Smoleńsku. Podobnej dlatego, ze znów mieliśmy do czynienia z nie dość skuteczną współpracą załogi i jej niedostatecznym przygotowaniem. Oprócz kapitana nikt nie znał dostatecznie rosyjskiego, a lecieli do Rosji. Piloci mieli niewielkie doświadczenie, jak na tak poważny lot, a nawigator miał zaledwie 26 godzin spędzonych w tym typie samolotu. W kokpicie przebywał dowódca – generał Błasik – który złamał wszelkie możliwe procedury, a miał je wprowadzać. Po pierwsze nie powinien tam przebywać, po drugie – wywierać nacisków na pilotów. Zawartość alkoholu we krwi nie ma tu większego znaczenia, choć w tej sytuacji rzuca dodatkowe niekorzystne światło na postać dowódcy. Polityczna presja na wylądowanie w Smoleńsku i w miarę punktualne rozpoczęcie uroczystości w Katyniu była ogromna. Rola generała niestety niekorzystna.
Do tego dochodzą skrajnie niekorzystne warunki atmosferyczne i brak widoczności ziemi – podobnie jak poprzednio. Piloci podejmują ryzyko zejścia do minimum dla lotniska – 100 m. Przekraczają tym samym minimum dla samolotu, podchodzą na tzw automacie, co jest możliwe wyłącznie na lotniskach wyposażonych w ILS. Popełniają błąd za błędem i kończy się to tragicznie.
Od początku wiadomo i mówią o tym wszyscy fachowcy: bez względu na konsekwencje powinni od razu lecieć na lotnisko zapasowe. Potem okazuje się, ze o fatalnej pogodzie wiedziano wcześniej, więc decyzję o lądowaniu na zapasowym lotnisku można było podjąć wcześniej. Prawdopodobnie ambasada w Mińsku liczyła się z taką możliwością, zawiadomiona przez MSZ. Jest wiele jeszcze znaków zapytania i niejasności, ale ogólnie wiadomo, ze wszelkie okoliczności mają status dodatkowych i nie byłyby czynnikami ostatecznymi same w sobie.
Tymczasem co się dzieje w Polsce? Narasta ogólnonarodowa histeria pod hasłem „brońmy polskiego honoru przed ruskimi”. Jeden z sondaży pokazuje, że ponad 50% respondentów ni stąd ni zowąd uważa raport MAK za fałszywy w całości. Nawet wśród swoich znajomych i wydawałoby się rozsądnych osób znajduję takich, którzy mówią „nie możemy się dać poniżać i ośmieszać”.
Przed przylotem rządowego tupolewa na smoleńskim lotnisku usiłował wylądować rosyjski samolot z żołnierzami, którzy mieli zabezpieczać wizytę polskiego prezydenta. Nie udało mu się, choć próba była dość ryzykowna i podchodził do lądowania dwa razy. Potem polski jak-40 wylądował wbrew zaleceniom kontrolera i praktycznie bez komunikacji z nim. Nagle w obliczu raportu MAK wszyscy o tym zapomnieli. O słynnym: ogólnie rzecz biorąc tutaj pizda jest. Widać jakieś 400 metrów około /…/ możecie próbować jak najbardziej. Czy ten pilot poniósł jakieś konsekwencje swej brawurowej ułańskiej fantazji? Naraził życie pasażerów. Tylko jakoś o tej oczywistej głupocie nie mówimy, a zajmujemy się obroną honoru żołnierza.
Jednak sedno sprawy tkwi gdzie indziej. 26 kwietnia 2010 roku, dwa tygodnie po katastrofie smoleńskiej, gdy cała polska mówiła o błędach załogi o fatalnym końcu nieprzestrzegania procedur, następni piloci powtórzyli identyczny manewr. Na lotnisku w Bydgoszczy wylądowali pomimo tego, że lotnisko było nieczynne, a na wieży nie było kontrolerów. Przylecieli po ministra Sikorskiego. Piloci wiedzieli, że lotnisko jest zamknięte. Nie wiem, czy minister o tym wiedział, ale należałoby to wyjaśnić.
Związek pomiędzy przechodzeniem na czerwonym świetle, a katastrofami lotniczymi jest wbrew pozorom jasny. To nie polityka decyduje o narodowym charakterze Polaków. Polityka jest tylko tego charakteru odzwierciedleniem. W naszym kraju – póki co – nie jest możliwe powierzenie czegokolwiek rozsądkowi użytkowników dróg, ani lotnisk. Tego rozsądku nie ma, więc konieczne są precyzyjne i restrykcyjne przepisy takie, by łamiący je pilot, kierowca, czy pieszy nie miał nawet cienia wątpliwości, że je łamie. Jeśli pieszy przejdzie na czerwonym świetle przez jezdnię, należy go ukarać wysokim mandatem, bo następnym razem jako kierowca przejedzie na czerwonym świetle, a jeśli jest pilotem – będzie lądował w gęstej mgle, choć ogólnie pizda jest.

5/5 - (1 vote)

15 komentarzy “Na czerwonym”

Możliwość komentowania została wyłączona.