Opowiadanie to nasza jedyna łódź, którą możemy żeglować po rzece czasu. (Ursula K. Le Guin)

Meandry logiki

Mój profesor matematyki z liceum, oprócz wszelkich innych zasług, ma jedną i to dla mnie bardzo wielką. Jedną z pierwszych rzeczy, z którymi nas zapoznał, były podstawy logiki matematycznej. Dzięki niemu takie dziwaczne pojęcia jak koniunkcja, alternatywa, implikacja, czy równoważność zdań stały się dla mnie oczywistością. Miało to znaczenie później, gdy rozpocząłem studia. Nie wiem jak dziś, ale wówczas – gdy studiowałem – kandydat na polonistę musiał zaliczyć kurs logiki. Nietrudno sobie wyobrazić, że dla standardowego studenta filologii polskiej to była zmora. Przyszedł na studia z szumnym Młodości dodaj mi skrzydła, a mamrotał pod nosem bo mi logika obrzydła. Gdy jeszcze weźmiemy pod uwagę, że większość stanowiła płeć piękna, która się z logiką wyjątkowo nie lubiła – to mamy realistyczny wizerunek piekła.
Dla mnie jednak – że się pochwalę – logika nie miała tajemnic, nie tylko dzięki profesorowi z liceum, ale także dzięki ojcu, który zainteresował mnie lwowską szkołą matematyczną i pracami profesora Hugona Steinhausa (ojciec miał szczęście być jego studentem). Jednak nie przechwalanie się jest moją intencją, lecz raczej załamanie rąk nad stanem logiki obecnie. Przy czym obecnie nie oznacza braków młodzieży, ale zgodnie z zasadami logiki znaczy to – teraz, w czasie – w którym żyjemy.
Za sprawą notatki na Facebooku umieszczonej przez jednego ze znajomych zapoznałem się z obszernym fragmentem wypowiedzi profesora Bogusława Wolniewicza w telewizji publicznej. Pomijając różnice w światopoglądzie, zastanowiła mnie zasadnicza opinia. Wolniewicz jest filozofem i logikiem, a wygłosił zdanie, które jest nie do przyjęcia. Otóż uznał, że przyczyną kiepskiego poziomu polskich uczelni wyższych jest duża liczba studentów.
Jak napisał Boy-Żeleński: paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy. Jest to jedyne rozsądne wytłumaczenie tej bredni. Równie dobrze możemy uznać, ze po polskich drogach źle się jeździ, bo mamy za dużo samochodów. A co tam się będziemy ograniczać – towary są drogie, bo jest za dużo chętnych do ich kupowania. W ten sposób dochodzimy do absurdu, który sformułować można ogólnie tak: podniesienie jakości uda się osiągnąć, sztucznie ograniczając popyt. Teraz już zaczynam rozumieć dlaczego profesor Wolniewicz do 1981 roku był członkiem PZPR. Ja już skądś znam te idee.
Ad rem, jak mawiali starożytni Rzymianie. Pominę dalsze złośliwości, których mam pełno pod adresem czcigodnego profesora. Otóż w czasach PRL wmawiano Polakom, że są bardzo dobrze wykształceni, co nie było prawdą, bo procent ludzi z wyższym wykształceniem był niewielki i dużo czasu zabrało nam dochodzenie do średnich wskaźników w Europie. Jeszcze w połowie lat 90′ było to 6,5%, w 2002 – 10,2%, a po wejściu do Unii w 2006 – 14,6%. Można jeszcze dodać, że nadal populacja miejska zdobywa lepsze wykształcenie niż wiejska, a ponadto, że wśród osób z wyższym wykształceniem więcej jest kobiet. Choć zbliżyliśmy się z naszymi wynikami do średniej europejskiej, to nadal mamy mniej obywateli z wyższym wykształceniem niż rozwinięte kraje europejskie – Finlandia, Szwecja, Francja lub Wielka Brytania. Aby nie powodować rumieńca wstydu, napiszę tylko, że w tych krajach jest to ponad 20%. W niektórych dużo ponad. Nie mamy co marzyć aby dorównać Kanadzie, ale i – patrząc na wschód – Rosji. Podsumowując, dalej doganiamy rozwinięte kraje świata. Można się zastanawiać, dlaczego poziom edukacji uniwersyteckiej się tak obniżył (a może – czy się obniżył), ale liczba studentów jest tu kompletnie bez znaczenia.
Na moją notkę na Facebooku otrzymałem ripostę, którą przytoczę we fragmentach.
Musisz się zgodzić ze mną, że ze studiów faktycznie wychodzą teraz masy – nie w porównaniu z innymi państwami, a z nie tak odległymi czasami w Polsce. Posiadanie wyższego wykształcenia nie jest już czymś wyjątkowym, stało się normą.
Otóż właśnie nie zgodzę się, wciąż mamy za mało ludzi z wyższym wykształceniem, o czym mówią liczby przytoczone powyżej. A dlaczego za mało, napiszę później.
Napisałem wyżej, aby nie porównywać nas z innymi państwami, dlatego, że trzeba spoglądać na realne możliwości gospodarcze kraju. – pisze dalej mój respondent. Niby sensownie, ale strasznie nielogicznie. Trzeba porównywać się z innymi, bo dzięki temu mamy punkt odniesienia, a możliwości kraju w danym momencie są takie – bo są powiązane silnie z zasobami ludzkimi. Jeśli wygenerujemy lepsze zasoby ludzkie, to możliwości gospodarcze kraju na tym skorzystają. To właśnie jest logiczne, bo nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że sednem możliwości rozwoju nie są dobra materialne i zapas gotówki zgromadzonej w bankach, ale potencjał ludzki. Ale też jednym z kontrargumentów było stwierdzenie, że sen o dostaniu ciepłej posadki po studiach pryska wraz z kilkoma latami życia, bo okazuje się, że miejsc pracy mało, a magistrów cała rzesza. Ten argument niestety pokazuje, że w społeczeństwie wciąż żywe są czasy, gdy skrót mgr tłumaczono jako może gówno robić. PRL hołubił robotników ze względów ideologicznych. Przecież klasa robotnicza to była podstawa systemu. Jako początkujący nauczyciel zarabiałem jedną trzecią pensji początkującego robotnika fabryki butów. Zgodnie z takim podejściem (do dziś żywym) absolwent studiów to myśli tylko o ciepłej posadce. Nie. Moja posada w szkole przez trzydzieści lat nie była ciepłą posadką, na której mogłem gówno robić. Gdybym skończył studia dziś? Być może byłby to inny kierunek, być może wybrałbym inny zawód? Nie wiem. Studia nie mają zapewnić ciepłej posadki, tylko zapewnić pewien kapitał, z którym można wystartować w życiu.
Niedawno spotkałem znajomego, który jest tzw. headhunterem. Inaczej mówiąc prowadzi prywatną agencję pracy szukającą dla różnych firm pracowników. Nurtowało mnie jedno pytanie – dlaczego nawet do stosunkowo prostych stanowisk szuka się ludzi z wyższym wykształceniem? Odpowiedź była trywialnie prosta – ponieważ potrafią się uczyć, zmiana profilu stanowiska nie jest dla nich problemem. Są intelektualnie mobilni. Warto to zapamiętać, bo za chwilę wrócę to tego zagadnienia. W ripoście na Facebooku czytam dalej, że:
Tak więc problem polega na tym, że managerowie nie mają kim zarządzać, a inżynierowie co produkować, a brakuje fachowców, którzy w pracę wkładają więcej pasji niż całek. Pieniądze zaś robią ci, którym udało pogodzić się edukację z realizacją swoich ambitnych planów lub ci, którzy tę edukację wyższą olali kompletnie. Niestety.
Błędne jest przeświadczenie, że po studiach od razu trzeba być managerem przynajmniej średniego szczebla. Jak wygląda i jak powinno wyglądać podejście szefa lub właściciela firmy? Podam przykład praktyczny firmy komputerowej z zachodniej Polski. Szef zatrudniał młodych ludzi bez wykształcenia, którzy przy realizacji dużego projektu mieli zadania najprostsze – wiercenie dziur w ścianach, przykręcanie szaf krosowych i zarabianie kabli. To było świetne rozwiązanie, bo nisko kwalifikowany pracownik jest tanim pracownikiem. Wszystkie zadania skomplikowane wykonywał sam właściciel. Jednak gdy pojawił się problem dotrzymania terminów, konieczne okazało się zatrudnienie pracownika samodzielnego, który poradzi sobie z zaawansowanymi zadaniami. Tak też zrobił właściciel to tego jednego zadania. Jego wydatki wzrosły, ale w konsekwencji zadanie zostało wykonane i przyniosło dochód. Pojawił się zatem pomysł stałej współpracy z nową osobą, lecz okazało się, że właściciel firmy bardziej sobie cenił pewien niewielki pułap jaki osiągnął i podstawowym celem było utrzymanie maksymalnie wysokich zysków własnych, nawet kosztem ekspansji i rozwoju, ponieważ zgodnie z wybranym celem narzucił sobie cel pośredni – płacić pracownikom, jak najmniej. Fachowiec dla niego dalej już pracować nie chciał.*
Jaki morał wynika z tej opowieści? Morałów jest kilka i każdy ważny. Po pierwsze w dłuższej perspektywie takie firmy skazane są na klęskę, bo o sile firmy nie świadczy mercedes właściciela, ale zasoby ludzkie. Po drugie właścicielowi zabrakło perspektywy rozwoju, nie każdy z natury jest Billem Gatesem, gdyby szef miał wyższe studia, może miałby podstawy z zakresu ekonomii i lepsze dane wyjściowe do podejmowania decyzji. Inaczej mówiąc, gdy chcesz zostać szewcem, potrzebujesz kopyto, młotek i ćwieki, ale jeśli chcesz przejąć wszystkie zakłady szewskie w mieście potrzebujesz szewców i studiów z zakresu marketingu. Dlatego też osoby po wyższych studiach mają potencjalnie tę buławę marszałkowską w tornistrze i szansę osiągnięcia sukcesu.
Odrębną kwestią jest kompletny upadek poziomu studiów, tyle że nie ma to nic wspólnego z liczbą studentów**. Jak już wspomniałem, przykład Billa Gatesa to nie jest reguła na sukces – rzuć studia i rób karierę, to jest zdecydowanie wyjątek od reguły.
Wracając zaś do głównej kwestii – myślę, że w naszej edukacji obecnie brakuje tego, co ja otrzymałem – podstaw logiki. Przypuszczam, że obowiązkowa logika w liceum i na każdym kierunku studiów bardzo by się przydała. Bardziej krytycznie analizowalibyśmy wówczas wypowiedzi rozmaitych autorytetów i z większą odwagą obnażalibyśmy ich błędy. A dlaczego potrzeba nam więcej ludzi z wyższym wykształceniem? Bo przy całym szacunku dla pracy fizycznej, facet z łopatą rakiety na księżyc nie wyśle, a po studiach – kto wie…


* Historia jest prawdziwa, choć celowo nie podaję żadnych szczegółów.
** To interesujące zagadnienie i mam swoją koncepcję, może jeszcze do tego wrócę.

Oceń felieton