Na jednym z komputerowych forów, na które zaglądam pojawił się wpis z nieco alarmującym tytułem: Should Google street view be banned? Konkluzja brzmiała: I think Google have gone too far with street view, what are your opinions?
Wiadomo, że od pewnego czasu Google oferuje w swych usługach tzw. widok ulicy*, który pozwala nam odbyć wirtualny spacer po nieznanych nam miejscach w innych miastach i innych krajach.
Rewelacja. Dzięki temu odwiedzając córkę w Londynie wiedziałem, że idąc do niej po drodze minę sklep rowerowy po lewej stronie, chińską restaurację, a gdy zobaczę kościół po prawej będzie to znak, że muszę skręcić w boczną uliczkę. Szedłem tymi ulicami tak, jak bym je już dobrze znał. Jednak nieznany mi osobnik na forum napisał: Czy widok ulicy w Google nie powinien być zabroniony? Czy Google nie posuwa się za daleko? Na zrzucie ekranu, który prezentuję, widać panią, która zmierza do bankomatu, inna kobieta stoi na skraju chodnika, nieco dalej idąca para osób. Może się zdarzyć, że ktoś zostanie uwieczniony wyglądając w szlafroku przez okno swojego domu lub podczas spaceru z kochanką. Zatem, czy nie jest to łamanie naszego prawa do prywatności?
Wbrew pozorom internet nie stworzył tego problemu. Już ponad 50 lat temu pisarz Jerzy Szaniawski zastanawiał się nad tym zagadnieniem. W piękny wiosenny dzień reporter gazety sfotografował mieszkańców dużego miasta. Zdjęcie ukazało się następnego dnia w gazecie. Na zdjęciu dzieci ze zdumieniem zobaczyły swego tatusia, ale nie z mamą, tylko z jakąś nieznaną panią pod rękę.
Inny przykład to relacja filmowa z meczu piłkarskiego. Operator filmuje podekscytowanych wrzeszczących kibiców. Robi zbliżenie twarzy pewnej pani, która w tym momencie wydaje mu się ucieleśnieniem emocji kibiców. Osoba ta później ogląda ten film, czuje się sponiewierana takim swoim wizerunkiem, na co dzień jest bowiem spokojna i stonowana w zachowaniach. Uważa, że ten wizerunek z meczu jest z gruntu fałszywy**.
Zatem problem istniał już wtedy, gdy o internecie nikt jeszcze nie marzył. Telewizja była w powijakach, a królowała zwyczajna staroświecka fotografia. Już wtedy można było spodziewać się, że wychodząc na ulicę tracimy pewną część naszej prywatności. Nadużyciem byłaby dopiero sytuacja, gdzie bez naszej zgody stalibyśmy się pierwszoplanowym obiektem fotografii czy kadru filmowego. Takie właśnie dwa przypadki rozważał Szaniawski w swoich opowiadaniach.
Mnie zdziwiło jednak coś zupełnie innego. Dlaczego nagle współcześnie ktoś odkrywa problem istniejący od chwili powstania fotografii? Mleko już się dawno rozlało. Kochani internauci, pozostawialiście swe ślady wszędzie gdzie się tylko dało, jak piesek, który obsikał każde drzewko w okolicy. Wasze konta na Twitterze, Facebooku i Naszej Klasie, wasze IP na forach, zdjęcia na Picasaweb lub Flickr.com – sami dobrowolnie zrezygnowaliście z prywatności, a teraz nagle się wściekacie, że Google zrobiło wam fotkę, gdy zaspani wyglądacie przez okno o poranku? A dzień wcześniej na Naszej Klasie oznajmiliście „Dzisiaj randka z moim misiaczkiem, będzie bzykanko” i mogło to przeczytać dwustu niby-znajomych na Śledziku?
Znaj proporcję mocium panie chciałoby się zawołać, jak Cześnik z Zemsty.
—
* Problemem są ostatnie dyskusje – głównie w USA – o prywatności naruszanej rzekomo przez zbyt dokładne zdjęcia.
** W sposób zupełnie swobodny relacjonuję tu zagadnienia rozważane w dwóch opowiadaniach z cyklu Opowieści profesora Tutki J. SZaniawskiego.